Ulica Bezimienna

Jedyność imienia to jak róża Małego Księcia. Jest jedyna na jego planetoidzie, ale gdzie indziej rosną całe pola różane z tysiącami identycznych kwiatów. Ta pierwsza jednak wciąż jest jedyna. Choć bezimienna.

Nazywam się Róża, to jestem ja, myśli dziewczyna i ma rację, choć w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości tak wiele innych kobiet nosiło i nosić będzie to imię.

Uczą przecież nasi mędrcy, że jedyność i jedność są tylko w imieniu Boga, błogosławione imię Jego. I nic poza Nim, i nic poza tym, nie jest tożsame ze swym imieniem.

Z matczynego łona – pisał filozof – wyrzuceni zostajemy do walki z czasem. Tarczą, pierwszym schronem jest w niej nasze imię. I własnym imieniem zamieszkujemy świat. To w nim, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, możemy przetrwać pierworodne oderwanie, przygotowując się na to ostatnie.

W telawiwskiej kafeterii patrzyłem na moją towarzyszkę i filozoficzne myślenie ułatwiało mi ten moment, który –  nie miałem, nie mogłem już mieć wątpliwości – był jedną z ostatnich naszych wspólnych chwil. Już ta pierwsza wynikła z jakiegoś błędu w układzie planet, z potknięcia się momentu siły, bo jak inaczej wytłumaczyć przyciąganie, które połączyło nieatrakcyjnego, biednego starca z piękną, o dziesiątki lat młodszą od niego kobietą i do tego dziedziczką wielkiej francuskiej fortuny.

Patrzyliśmy na siebie milcząc mówiąc, blady ślad łobuzerskiego uśmiechu rozjaśniał jej smutek – no, kto by ci jeszcze coś takiego w tym mieście pokazał?

To ona zaprowadziła mnie w to miejsce, zadziwiające pośrodku ruchliwego, handlowego śródmieścia, gdzieś między Szenkin a King George, w niezbyt zapraszającym zaułku, zabudowanym tak na oko w latach dwudziestych XX wieku, już nie secesyjnie, ale jeszcze nie modernistycznie. Za witryną – raczej sklepową niż kawiarnianą –  wnętrze przypominało hipisowskie lokale sprzed czterdziestu lat, ale po kilku krokach wychodziło się do cudownego, rozkwieconego, bajkowego niemal ogrodu.

Wzięliśmy dwa dania ze standardowo śródziemnomorskiej karty, ani specjalnie dobre, ale nie żeby złe, smaku dodawał im błękit nieba nad naszymi głowami i szmer hebrajszczyzny wokół. Sączyliśmy chłodne, białe wytrawne wino Gamla, z winogron wyrosłych na Golanie, w pobliżu starożytnej twierdzy, której komendantem w czasie powstania przeciw Rzymianom, był Józef, wtedy jeszcze nie Flawiusz i nie zdrajca ani historyk wojny żydowskiej. Opowiedziałem o tym, głównie po to, by uniknąć spraw bieżących i zachwyciłem się jeszcze egzotycznymi aromatami nektaru, wymieniając jak popadnie, zapach marakui, gujawy i grapefruita. W milczeniu mojej rozmówczyni więcej było ironii niż podziwu dla mojej wiedzy historyczno-enoloigicznej, dostosowałem się więc do jej rozmowności, a kiedy już dawno niczego nie mieliśmy w kieliszkach, niechętnie zdecydowałem się na końcową propozycję – może już chodźmy.

Odprowadziłem ją do samochodu.  – Tak być musi – powiedziała całując mnie – ale to było ważne i dobre. I zawsze będzie się liczyć. Usiadła za kierownicą, raz jeszcze spojrzała na mnie, a ja nadaremnie szukałem czegoś ważnego i dobrego do powiedzenia. Do głowy przyszło mi tylko pytanie:

A jak nazywa się ta kawiarnia?  – Café Sonya – odpowiedziała ze śmiechem. I ja się uśmiechnąłem, zanim zacząłem płakać – ona też nazywała się Sonia.

Znów poszedłem do Café Sonya i chyba nawet nie po to, by w nazwie kawiarni szukać śladów śladu jej imienia. Może jednak wyczuwałem, że ta nazwa, to imię, jest śladem wielkiej miłości, który jak palimpsest, skazany na zniszczenie i zapomnienie, właśnie dlatego dotarł do naszych czasów.

Umówiony byłem z Hanią, przyjaciółką ze studiów, bardzo mądrą, bardzo uczoną i do tego wegetarianką, specjalnie przyjeżdżała z Jerozolimy, żeby się ze mną spotkać, trzeba było znaleźć jakieś nie za bardzo nieodpowiednie miejsce, to pomyślałem, że to jest takie. Żebyśmy mogli się znaleźć wyszukałem adres. Nie rozumiałem żadnego z dwóch słów, jakie się nań składały, ale w adresie ważne jest przecież nie rozumienie, ale numer, a ten był jasny, prosty i nieparzysty.

Bardzo tam miałem blisko, więc się trochę spóźniłem i zdenerwowany wbiegłem w uliczkę, ale żadnej knajpy przy niej nie było. Na końcu, przed zmęczoną fasadą pałacyku, kamienny lew patrzył na mnie ironicznie. Przeczytałem nazwę i zobaczyłem, że się pomyliłem.  Alejka nazywała się simta Plonit, a kawiarnia jest na simta Almonit. Jedna od drugiej odchodzi ostrym kątem, obie kończą się przy ulicy Hamelech George, oddalając się od siebie o kilkanaście metrów.

Dziwna nazwa tej ulicy – powiedziała Hania po przywitaniu, w którym, nawet strzępkiem spojrzenia nie zauważała, że się spóźniłem. – A do tego ta sąsiednia nazywa się niby inaczej, ale znaczy to prawie to samo – dodała.  – Znaczy co? – zapytałem, nieznacznie rumieniąc się, że muszę. – Oba wyrazy – zaczęła jak w uniwersyteckim audytorium – używane są, gdy chodzi o człowieka, o którym nic nie wiemy albo wiemy, ale nic nas to nie obchodzi, albo jeszcze, jeśli ukryć chcemy jego tożsamość. A więc ploni tłumaczyć możemy, jako ktoś, pewien człowiek, ten tam, a nawet byle kto. Podobnie ploni-almoni, podczas gdy almoni to raczej niewiadomy, nieznany, anonim. Określać może zarówno osobę, jak i miejsce, gdzieś tam, nigdzie, nie wiadomo gdzie.

Tknęło mnie coś i zabolało. Bo poczułem w tym dążność, zamiar, chęć przekreślenia, wymazania, unicestwienia imienia. To nie stało się byle jak, byle gdzie, tego nie zrobił byle kto– pomyślałem.  Przechodził właśnie koło naszego stolika młody kelner czy nawet właściciel kawiarni, zatrzymałem go i zapytałem czy wie coś o nazwie ulicy swojego lokalu. – Coś wiem – odpowiedział i odszedł. Wydawało się, że donikąd, ale nie, wrócił po chwili z kartką papieru zadrukowanego z jednej strony po hebrajsku, z drugiej po angielsku. Była to historia nazwy kawiarni i nazwy ulicy. Sonya miała na imię żona Meira Getzla Szapiry, milionera z Detroit, który po I wojnie światowej osiedlił się w Tel Awiwie, wykupując całe połacie miasta. Meir był stary, a Sonya piękna i młoda. Dla niej zbudował pałacyk, dla niej postawił przed nim lwa i dla niej zamontował prowizoryczny trotuar z desek, prowadzący przez Króla George’a do bazaru Szuk Hakarmel. Dla niej wreszcie nazwał dwie dróżki prowadzące do ich rezydencji – jedną Meira, a drugą, choć należałoby wymienić ją najpierw, Sonyi Szapiry. I przybił informujące o tym tabliczki.

Jest to trochę historia zabudowy miasta, które dziś nigdy nie zasypia, ale przede wszystkim są to rundy walki starego człowieka o miłość. Walki, w której nie liczyła się siła, potęga, moc finansowa, walki o imię miłości i upamiętnienie imienia, walki, którą przegrał na wszystkich frontach.

Na czele młodego miasta stał wtedy jego pierwszy burmistrz Meir, też Meir, Dizengoff. Zirytowany inicjatywą Szapiry, nakazał mu natychmiast zdjąć tabliczki. Milioner jakby nie zauważył polecenia, ale po kilku dniach i nocnej wyprawie urzędników ratusza, którzy zamocowali nowe, pojawiły się na nich prowizoryczne nazwy: Bezimienna i Niczyja.

Te same, które widnieją tam do dzisiaj. Nic dziwnego. Nic nie jest tak trwałe, jak prowizorka, nic tak ulotne, jak dozgonna miłość. Ta, którą pod baldachimem obiecywała Szapirze Sonya, definitywnie skończyła się rok później. Kobieta wyjechała do Ameryki, gdzie wyszła za dalekiego kuzyna. Czy był stary? Czy był bogaty?  Nie wiem i nie specjalnie żałuję, bo historii tej nie opowiem Soni. A tak chciałbym.