Na ogół niewiele wiemy o Rumunii i najczęściej niezbyt nad tym bolejemy. Choć przez wieki kraj ten graniczył z Polską, Wołoszczyzna, Besarabia, a nawet i Mołdawia, to pojęcia dla nas mityczne raczej niż geograficzne czy historyczne i nie bardzo wiemy, co się za nimi kryje. A przecież książka Leona Volovici bliska nam jest nie tylko dlatego, że jej autor, zmarły w 2011 r. krytyk i historyk literatury rumuńskiej, pisze również o Polsce i polskich Żydach.
To co mnie najbardziej zaciekawiło, wzruszyło i zafascynowało, to wspomnienia z dzieciństwa. Volovici urodził się w r.1938 r. w Jassach. To miasto jest częścią Mołdawii, ale po oderwaniu jej przez Związek Sowiecki i stworzeniu „Republiki Mołdawskiej”, pozostało w Rumunii. Autor nie pamięta sprowokowanego przez ówczesne władze pogromu, w którym, w czerwcu 1941 r. zamordowano w Jassach 15 000 Żydów, ale to wydarzenie, tak samo, jak w zbiorowej pamięci żydowskiej, pozostało w jego pamięci rodzinnej.
Pamięć zagłady jest w nas wszystkich. Czego nie mamy, a w każdym razie nie ma większość Żydów z Polski, urodzonych podczas II wojny albo tuż przed nią, czy też niewiele po niej, to wspomnień życia żydowskiego. Na ogół wychowywani byliśmy na Polaków, czasem z uwzględnieniem pochodzenia, często nieświadomi żydostwa, ukrywanego przez bardziej kamuflujących się niż polonizujących rodziców. Nic albo prawie nic nie wiedzieliśmy o żydowskich świętach, może bywała maca w Pesach, ale na pewno bez hagady. Być może inaczej wyglądało to w Łodzi czy w Legnicy, gdzie były żydowskie szkoły i – przede wszystkim – skupiska Żydów z żydostwem niezrywających. W Warszawie zamiast purim mieliśmy 1 maj, a nieznana ucieczka z Egiptu wydawała się niemożliwa.
Leon Volvovici, syn kowala, dorastał w peryferyjnej dzielnicy Jass, zamieszkałej przez Żydów. Pewnie niewiele różniła się ona od przedwojennych sztetli w Polsce. Zazdrość ogarniała mnie, gdy czytałem o religijności – nieprzesadnej – jego rodziców, o tym, jak nie było mowy, by matka kupiła chałę na sobotnią wieczerzę, gdyż zawsze piekła ją w domu, własnymi rękami.
Sam autor nie był jednak zachwycony perspektywą pójścia śladami przodków i przy poparciu matki postanowił studiować. W komunistycznej Rumunii jego pochodzenie społeczne – syn kowala, czyli na polskie stosunki „prywatnej inicjatywy”, z bratem, który wyjechał do Izraela – powodowało, że traktowany był jako wróg klasowy, a przynajmniej element niepewny. Opóźniło to jego karierę naukową – po skończeniu filologii rumuńskiej, zamiast na studia doktoranckie pojechał na wieś uczyć rumuńskiego w wiejskiej szkole. I tu kolejne zaskoczenie. Na wsi tej nie tylko stała synagoga, nie tylko miał żydowskich uczniów, ale obchodzili oni bar micwę. Jeden z wspaniałych fragmentów książki to opis takiej uroczystości. Ponieważ rzecz dzieje się w komunistycznej Rumunii, przedstawiciel gminy, który zwraca się do Volovici z prośbą by dołączył do grona uczestników dla dopełnienia minianu, zaprasza go nie do świątyni, ale na polanę pobliskiego lasu, dokąd idą przez śnieg przed świtem.
A przecież w Rumunii Ceausescu, mimo odczuwalnego nawet bez nadmiaru wrażliwości, antysemityzmu, być Żydom nie było tak źle. Dyktator, który po wojnie sześciodniowej (1967), w przeciwieństwie do innych władców komunistycznych, nie zerwał stosunków z Jerozolimą, pozwalał na wyjazdy do Izraela, bez akcji antysyjonistycznej w stylu gomułkowskim. Za to, za każdego wypuszczonego Żyda kazał sobie płacić. Przywilejem żydowskim w Rumunii była możliwość zapisania się na przydział koszernego mięsa, co bardzo wydatnie zmniejszało stanie w kolejkach, porównywalnych z tymi, jakie były przekleństwem życia w Peerelu. Leon Volovici wyjechał wraz z żoną i dwojgiem dzieci do Izraela w r. 1984, dlatego że nie mógł już znieść komunistycznego upodlenia, hipokryzji, i upokorzeń, których część stanowiły te niekończące się ogonki.
Pierwszy raz udało się autorowi wyjechać zagranicę w r.1970. Dostał krótkie stypendium. W grę wchodziły wyłącznie demoludy. Wybrał Polskę, która miała bardzo zaważyć na jego życiu. Nie tylko dlatego, ze poznał tu swą przyszłą żonę Hankę, o której z czułością pisze na stronach swej książki. Polska pomogła mu w zrozumieniu żydostwa, jakby wyczuliła na rumuński antysemityzm, który starał się dotąd traktować jako coś mało ważnego. Co ciekawe, kraj ten, przez wielu Żydów uznawany za kondensację wszelkich nastrojów, uprzedzeń i postępowań antysemickich, przeciwstawia w sposób pozytywny Rumunii. Nie, nie neguje niechęci do Żydów, ale uważa, że w Polsce jest jednocześnie więcej do nas sympatii. Przypomina mi to podobne twierdzenia pewnego przyjaciela urodzonego w ZSRS i wychowanego w Rosji. Przekonywał mnie on, że mimo pogromowego antysemityzmu spotyka się tam często szacunek dla Żydów. Nie wiem dlaczego czytając i słysząc tego rodzaju uwagi, przychodzi mi na myśl Rewizor Gogola z korowodem postaci, wśród których „jeden (…) tylko jest porządny człowiek – prokurator, ale i ten, prawdę mówiąc – świnia”.
Nie ulega przecież wątpliwości, że miał rację Volovici pisząc, że najwybitniejsi i najszlachetniejsi Polacy bardzo wcześniej zaczęli dokonywać rozliczeń ze straszną czasem przeszłością, że w Polsce obok antysemityzmu jest walka z antysemityzmem, w której uczestniczą zarówno intelektualiści, jak i duchowni i politycy. Niezależnie od skuteczności ich działania, kontrast z tym, co się dzieje w Rumunii jest niezaprzeczalny. Jak pisze Volovici, tamtejsi historycy bagatelizują lub wręcz negują pogrom w Jassach i zapominając o czterystu tysiącach Żydów zamordowanych podczas II wojny w Rumunii będącej sojusznikiem Niemiec, wolą mówić o czterystu tysiącach „uratowanych” przez marszałka Antonescu. Ci Żydzi , prostuje autor Z Jass do Jerozolimy, nie byli uratowani, ale chwilowo oszczędzeni, gdyż mieściło się to w rachubach ówczesnego conducătora.
W Polsce dzieją się najlepsze literacko fragmenty książki – opis spotkania z wujkiem Kowalskim w Trójmieście oraz portret profesora filozofii z Krakowa, z którym autorowi przyszło podróżować z Warszawy. Wzruszający jest też szkic o Halinie Mirskiej-Lasocie, pierwszej spotkanej w życiu Polki. Volovici zprzyjaźnił się z tą specjalistką od literatury rumuńskiej, przyjaźń trwała do końca jej życia. Rodzice zginęli w getcie, ona, jedyna ocalała, długo negowała żydowską przeszłość.
Wspaniały jest przedostatni rozdział o górnej, czyli Niebieskiej Jerozolimie i dolnej, czyli konkretnym, ziemskim mieście.
Książka, której tytuł rumuński brzmiał (w tłumaczeniu) Z Jass do Jerozolimy i z powrotem (Ideea Europeană, 2007), po polsku nazywa się z Jass do Jerozolimy przez Warszawę. Jej trzonem jest wywiad rzeka przeprowadzony z Volovici przez rumuńskiego filozofa Sandu Frunzę. Wywiad przeplatają eseje. Te z wersji polskiej nie odpowiadają ściśle oryginałowi, redakcja dodała m.in. bardzo ciekawy dla miłośników historii literatury (i chyba tylko dla nich) szkic o obrazie Polski i Polaków w literaturze rumuńskiej. Wszystkie inne rozdziały pasjonować mogą wszystkich, a zainteresować powinny wszystkich Żydów.
Leon Volovici, Z Jass do Jerozolimy, Pogranicze , Sejny, maj 2014