Zaprosiłem kilkoro przyjaciół do paryskiej restauracji Les Noces de Jeannette, co znaczy wesele Janeczki. „Z przyjaźni, dla interesu i od święta” – taką dewizą zaprasza ten stary, tradycyjny zakład, z zewnątrz i z wewnątrz kojarzący się ze złotą epoką francuskiego filmu.
Zaprosiłem z okazji kolejnego, okrągłego kamienia milowego na drodze młodości mojej żony Małgosi.
Zaprosiłem, bo dzięki życzliwości tamtejszej szefowej od komunikacji pani Anety Dulęby mogłem to zrobić nie rujnując się. Mała rzecz a cieszy.
Cieszyło przecież nie tylko to. Profesor Kerner (dla mnie Rysio) napisał mi nazajutrz: „Wieczór był niezwykle udany, a restauracja (która była dla nas odkryciem) wprost rewelacyjna. Brawo za wybór, za dobór win, no i towarzystwo doborowe”. A psychoanalityk Ania Grudzińska jakby podświadomie go uzupełniła: Myślę, że dla wszystkich był to wspólny moment…szczęścia! wyjątkowości! I prostoty – zarazem – choć tak wyrafinowanej.
Odpowiedzialny jestem jedynie za wyrafinowane towarzystwo, wśród którego była arystokracja i żydzi, Polacy i Francuzki, intelektualiści i artyści, a nawet jeden inżynier.
Dobór win natomiast to zasługa sommeliera z Les Noces de Jeannette. Zasługa zachwycająca, gdy chodzi o białe. Wybrał nagrodzone na paryskim powszechnym konkursie rolniczym Château Ballan Larquette, białe bordeaux Entre-Deux-Mers, klasycznie sporządzone w połowie z winogron sauvignon, w połowie z semillon i nieklasycznie boskie w smaku, dzięki pełni owocowości i leciutkiej, odświeżającej kwasocie.
Za wybór dań odpowiedzialny był każdy z gości i żaden, począwszy ode mnie, od odpowiedzialności nie ucieka. Na zakąskę wybrałem anchois z Collioure, katalońskiego portu w departamencie Wschodnich Pirenejów. Wybrałem najpierw dlatego, że niedawno pisałem o Dinie Vierny. Często tam bywała, mieszkając u swego mistrza Aristide’a Maillola , który miał dom w pobliskim Banyuls. Oraz dlatego, że kilka dni wcześniej byłem na wystawie André Deraina, który w początku wieku pojechał do Collioure z Henri Matissem i przywiózł stamtąd wspaniałe płótna. Główną jednak przyczyną mojego wyboru było to, że anchois z Collioure uchodzą za najlepsze we Francji (czytaj: na świecie), a te u Jeannette kupowane są na dodatek w Maison Desclaux, rzemieślniczej firmie, założonej 1903 roku, jeszcze przed wizytą obu mistrzów awangardy.
I to jest właśnie zachwycające u Jeannette. Nie wszystko powstało w jej własnej kuchni, ale zakupy robi w najlepszych miejscach. Na drugie danie wziąłem flaki. Jestem flaków fanatykiem, ale wolę te po polsku, drobno krajane, niż francuskie w zbyt wielkich, jak na mój gust, płatach. Tego wieczora u Jeannette po raz pierwszy chyba jadłem tripes à la mode de Caen, czyli flaki po normandzku, nie myśląc, że wolałbym po warszawsku. Nic dziwnego. Potrawa pochodzi od jednego z najlepszych rzemieślników, jakim jest Michel Ruault z Vire w departamencie Calvados.
Nasza przyjaciółka Irène Mróz zamówiła natomiast boudin i była zachwycona. Najbliższa temu polska potrawa to kaszanka, choć w boudin kaszy ani na lekarstwo. Kiszka u Jeannette jest baskijska, jej przepis opracował Christian Para, wielki szef – dwie gwiazdki Michelina kiedy miał restaurację – który przerzucił się na masarstwo. Współpracował z producentką konserw Anne Rozès – figuruje ona w moim ulubionym przewodniku, Guide des Gourmands. Po śmierci mistrza kontynuuje tradycję, w czym pomagają jej takie restauracje, jak Les Noces de Jeannette.
Dania wychodzące z restauracyjnej kuchni, śmiało stają przy tych sporządzonych przez słynnych na Francję, Nawarrę i świat, specjalistów. Profesor zachwycony był kaczym udkiem w korzeniach, jego żona okoniem morskim, a dwie weganki nie mogły wyjść z podziwu spróbowawszy spaghetti z jarzynami.
Jeszcze muszę dodać słowo o obsłudze. Była miła, sprawna i bardzo profesjonalna, co szczególnie się czuło przy omawianiu win. No i najważniejsze, że choć pozbawiony pretensji do jakichkolwiek lettres de noblesse, traktowany byłem niby lord.