MAKARONIZMY albo EUROPA ZNAJOMYCH

[Wygrzebałem z pozaprzeszłej przeszłości, ale kawałek, choć stary wydał mi się jary, więc go Wam odgrzewam.]

Czy czujesz, że zaczynam mówić z włoskim akcentem? – zwróciłem się do Ewy Gliksman, właścicielki restauracji Underground, na krakowskim Kazimierzu. Czyżby nie smakował ci mój krem czekoladowy? – pytaniem na pytanie odpowiedziała Ewa.  Smakował mi i krem czekoladowy, i wszystko, co go poprzedzało. Zarówno finezyjne bruschetti, jak i tuńczyk, którego wyjadałem z talerza mej sąsiadki, podobnie, jak jej krewetki w przedziwnym, ale nadzwyczaj smakowitym sosie oraz przeze mnie wybrane sznycle cielęce. A każdy składnik przyprawiony z absolutnym wyczuciem osoby o absolutnym słuchu kulinarnym.  Tylko ten akcent. Ale od początku.

Wezwano mnie do Myślenic na imprezę. Oczywiście, przyjeżdżam – odpowiedziałem bez namysłu. A po namyśle, czyli chwilę po odłożeniu słuchawki, zauważyłem, że odłożyłem ją w Paryżu, a Myślenice są blisko Krakowa. Lecę – postanowiłem i w komputerze szukam biletów. Były. Do Krakowa. Drogie. Za to powrotny kosztował 40 złotych. Kupiłem natychmiast, choć po doliczeniu opłat i podatków cena wzrosła pięciokrotnie.  Pozostawało tylko dostać się na Balice, ale przecież, jak mawiali starożytni Rzymianie, fortuna fortes metuit, czego nie należy tłumaczyć, że głupim szczęście sprzyja. Okazało się, że z Francji do Polski wraca samochodem Jeannot Meretik i że weźmie mnie z sobą nieodpłatnie.

W drogę ruszyliśmy o bladym świcie, gdy sklepy, a nawet paryskie piekarnie, są jeszcze zamknięte. Na szczęście z kolacji zostały lasagne al forno con verdure, czyli jarzynowe, doskonałe jakoby również na zimno. Gdy zjadaliśmy je, nie wiem we Francji jeszcze, czy już w Belgii, pomyślałem, że może doskonałe, może również, ale wolałbym kanapki z żółtym serem.

Postanowiliśmy zahaczyć o Brukselę, gdzie tyle zabytków do zwiedzania, a moja kuzynka Roma, jest mistrzynią pieczeni ze śliwkami, dania przywiezionego do Flandrii przez polskich emigrantów i uchodzącego obecnie za belgijską specjalność.

Roma jest mistrzynią pieczeni, ale – nomen omen – na obiad podała gnocchi alla romana ai peperoni.

Jeannot, który szybko wstał od stołu, odkrył w Internecie, że matematyk z Amsterdamu, nasz przyjaciel z lat szkolnych Roald Ramer został mistrzem Ameryki w brydżu.

Dzwonimy z gratulacjami, a on, że ponieważ jesteśmy tak blisko, a to największy sukces jego życia…

Przed zachodem słońca byliśmy w Amsterdamie. Tessa, żona Roalda, przygotowała zupę minestrone, w której pośród aromatów pesto, pływały macaroni.

Potem, przy butelce Amarone della Valpolicella, zastanawiliśmy się jak bardzo zmienił nas los rozrzucając nas po świecie, a na ile pozostaliśmy tacy sami. Volvitur tempus, powiedziałem, a Jeannot stwierdził, że faktycznie czas się i że wypocząć trzeba przed jutrzejszą trasą.

W Krakowie, niemal prosto z drogi, z Agnieszką Pietrzyk, na nogach poszliśmy do Undergroundu. Nie martw się o akcent, poradziła mi po wyjściu od Ewy – venter caret auribus – brzuch nie ma uszu. Tylko głodny, tylko głodny, mruknąłem.

Gdy dotarliśmy do Myślenic wnoszono deser – tiramisu.

W samolocie do Paryża nic nie dali, ale w domu czekał na mnie schabowy z kapustą i kartoflami.

Wiadomo, to we Francji jedzenie jest najlepsze i najbardziej urozmaicone.