W marcu, jak w garncu, ale przecież naprawdę przychodzi wiosna. Właśnie do garnka. Nie od razu, trzeba czekać i czasem, gdy pogoda nie sprzyja, oczekiwanie przeciąga się do kwietnia. Ale nie plećmy, na ogół, pod koniec miesiąca pojawiają się pierwsze szparagi.
Najczęściej jadam je przygotowane tradycyjnie, ugotowane w wodzie a potem polane tartą bułką, podsmażoną w maśle. Znaczy jadałem, bo nieskuteczna walka z brzuchem pozwoliła mi odkryć, że z solą i pieprzem też są bardzo smaczne.
Po francusku gotuje się szparagi nieco krócej niż nad Wisłą, tak by były jędrne, lekko oporne pod zębem. I podaje, pewnie w ramach jedności europejskiej, z sosem holenderskim, czyli majonezem, robionym nie na oleju, ale na maśle.
Szybko zasmażane – to wpływ chiński – albo owinięte szynką i panierowane czy też w postaci kremowej zupy, w której pływają filuternie łuskowate czubki… szparagi bywają dobre albo bardzo dobre.
Na pozór mamy ich trzy rodzaje – białe, w Polsce najczęściej, przynajmniej do niedawna, spotykane. Liliowe, które też są białe, ale z sino-różową główką i zielone, cienkie, elastyczne, niewymagające obierania. Te różnice nie wskazują na odmiany botaniczne, są wynikiem nasłonecznienia. Ten sam szparag, rosnąc w ciemności, blady jest leciutko kremową bielą, ale pod łagodną pieszczotą promyków słońca, zaczyna się rumienić. A jeśli rozwija się w pełnym świetle dnia, zielenieje.
Wielu jest miłośników szparagów, ale niewielu takich, którzy cenią wszystkie. Anglicy lubią tylko zielone. Przed paru laty, w dzienniku Independent, antyeuropejski autor ostrzegał, że Unia zakaże ich w Wielkiej Brytanii, zmuszając do jedzenia mydlanych jakoby w smaku białasów. Zwolennicy białych z pogardą wyrażają się o zielonych, uważając je za zielsko, dobre jedynie dla królików. Liliowe uwielbiał Proust i zachwyt swój wyraził w Poszukiwaniu Straconego Czasu, nazywając je rozkosznymi istotkami, o jędrnym, jadalnym ciele, dla zabawy magicznie przemieniającymi się w jarzyny.
Bo szparagi to jarzyna magiczna. Ubóstwiane w starożytności przez Egipcjan, były przedmiotem kultu wśród Greków, którzy uważali je za afrodyzjak, czyli lubczyk. Rzymianie wcinali je ze smakiem, opowiadając sobie przy tym często kudłate historyjki. No cóż, to ze względu na falliczny kształt, przypisywano szparagowi dopingowej miłośnie własności, a jednym z rzymskich powiedzonek, było – zrób to, zanim szparag się rozgotuje. Do dziś we francuskim slangu, o wychodzących do pracy prostytutkach, mówi się, że idą na szparagi.
Kurtyzany Ludwika XIV na szparagi raczej nie chodziły, ale konsumowały je wraz z francuskim monarchą. Król był tak zagorzałym fanatykiem tych jarzyn, że sezon wydawał mu się za krótki. By mógł je mieć i zimą, wersalscy ogrodnicy uprawiali je w szklarni. A do ucha swej największej faworyty, a następnie morganatycznej małżonki, markizy de Maintenon, szeptał: szparag zaprasza nas do miłości. Ona zaś pilnie czytywała Paracelsusa. Ten szesnastowieczny humanista, uważany za pioniera nowoczesnej medycyny, w swym Traktacie o Sygnaturach, zdecydowanie twierdził, że szparagi wzmacniają męski wigor.
Męski wigor, to zaleta, ochota kobiet, to niecnota. Francuski pisarz z przełomu XIX i XX wieku, Pierre Louÿs, w często cytowanym zdaniu, wziętym z Podręcznika Układności Dla Małych Dziewczynek, dawał panienkom perfidną radę, by widząc przystojnego kawalera, unikały ruszania w te i wewte, wziętym do ust szparagiem. A nieco wcześniej, w epoce wiktoriańskiej, szparagi wygnano z jadłospisu internatów dla panienek z dobrego domu – żeby się pensjonarkom nie kojarzyło.
Kojarzy się przecież do dziś dnia, głównie autorom erotycznych książek kucharskich, niemoralnych przepisów no i felietonistom, nagle wychodzącym z siebie i stającym obok.
No cóż, marzec, wiosna, pewnie dlatego gotuje się w starym garnku. Ale tylko pod przykrywką.
mile to dla mnie wspomnienie ale że szparagi sprzyjają podagrze, wyłącznie wspomnienie
Wieswz Leon, wszystko czemuś sprzyja. Najlepiej to nic nie jeść.