W Hrabinie najbardziej podobało mi się właśnie to, że była hrabiną oraz to, że od razu poszła ze mną do łóżka. Prawie od razu, w każdym razie zanim dowiedziałem się, że nosi ten arystokratyczny tytuł – nosi w sensie dosłownym i przy sobie, bo, jak się okazało, w dowodzie osobistym Królestwa Belgii figuruje szlachectwo i to wystukane czerwonymi czcionkami. Dowiedziałem się o tym, gdy za którymś razem portier w hotelu, do którego wejść chcieliśmy, jak zwykle nie na noc, zażądał dowodów, a Hrabina (wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, więc nie mogłem tak o niej mówić, myśleć ani pisać, nazywałem ją Charlotte, choć nie miała tak na imię) bardzo długo i opornie grzebała w torebce, upewniając się, czy koniecznie musi się wylegitymować, czy mój paszport nie starczy. Nie starczył, więc moja towarzyszka niechętnie wyciągnęła dowód. Portier spojrzał w dokument, a potem na nią. Dopiero kiedyśmy wychodzili i ten sam pracownik przemknął wzrokiem po naszych twarzach, tak samo jak wcześniej patrzył na Hrabinę, zauważyłem, że było to spojrzenie znaczące. Znaczące – wiem kim pani jest – ale w tym momencie i ja już wiedziałem o co chodzi, bo na górze, w pokoju, Charlotte pokazała i mnie swój dowód z hrabiną wypisaną na czerwono. I wytłumaczyła, że jest zarówno hrabiną, po mężu, jak i hrabianką, po tatusiu, ale po francusku to to samo słowo. Choć jest Belgijką, to jej tytuł jest równie francuski co belgijski i ma go jej rodzina od pewnego czasu, tak mniej więcej od Karola Wielkiego.
Przyznać się muszę do małości ducha – odtąd, za każdym razem, gdy wchodziliśmy do hotelu, miałem nadzieję, że portier nas wylegitymuje i że zobaczy kogo mu przyprowadzam. Mu znaczy sobie.
Nasza znajomość niepozbawiona była intelektualnej i artystycznej sublimacji. Dyskutowaliśmy o psychoanalizie, którą studiowała Hrabina i o filmach, które miałem nakręcić. Dyskutowaliśmy krótko, bo hotele wybieraliśmy taniutkie i nie miało się ochoty w nich zostawać, a poza tym mieliśmy obowiązki rodzinne. Wchodziliśmy więc do łóżka i do niemożliwości wypróbowywaliśmy wszystkiego, co jest tam możliwe, a przynajmniej tak nam się wydawało.
Nie pamiętam czy to Hrabina zaproponowała, czy też ja miałem pomysł, by dla pogłębienia naszej i tak już głębokiej znajomości, pojechać do Belgii, jakby weekendowa wycieczka starczyć mogła na przebycie dystansu tysiąca lat genealogii i tysięcy kilometrów dzielących nasze miejsca urodzenia.
Nie mogło się udać, ale do Brukseli dojechaliśmy błyskawicznie.
Zajechaliśmy do hotelu na starym rynku czyli na Wielkim Placu, bo tak się nazywa stary rynek w Brukseli, tak się nazywa przynajmniej po francusku, po holendersku nazwa brzmi chyba wielki rynek, ale pierwszy raz zobaczony i do tego dosyć świeżo po wyjeździe z Warszawy, kojarzył mi się nieuchronnie z warszawską Starówką, z tym, że ciemne fasady, tu i ówdzie przebłyskujące złotem i czerwienią, bardziej były eleganckie, dostojne, autentyczne. To samo tyczyło się przechodniów, którzy poruszając się bez pośpiechu, eleganccy i choć nie grubi to z pewnością dobrze odżywieni, z godnością wpisywali się w dekorację, pasując do niej doskonale, podczas gdy ludzie na rynku Starego Miasta, zagubieni jakby na nagle wyrosłym przed nimi placu, odbijali się jakoś nieskładnie od niewyblakłej jeszcze pstrokacizny tynków. Mocniej chwyciłem Hrabinę za ramię i odbity w witrynie zobaczyłem się nieostro i podwójnie niepasująco, w Brukseli tak samo jak w Warszawie, z nią tak samo jak solo.
Zwiedzanie nie trwało długo, przeszliśmy się tylko dookoła placu, ale Hrabina zdążyła mi powiedzieć, że jego zabudowa to, tak samo jak w Warszawie, odbudowa. Podczas wojny Francji z Ligą Augsburską, François de Neufville de Villeroy, dworzanin, nie wiadomo dlaczego wywyższony do rangi marszałka, choć wiadomo, był przyjacielem króla, nakazał bombardowanie Brukseli, nie wiadomo po co i na co, i wtedy spłonęły prawie wszystkie domy Wielkiego Placu. Wysiłkiem ludu brukselskiego, dokładniej korporacji i cechów, szybko postawiono wszystko raz jeszcze, tak samo jak było, ale lepiej i piękniej, bo spalone domy drewniane zastąpiono murowanymi kamienicami. Zupełnie jak w Peerelu. Różnica między Warszawą a Brukselą jest tylko taka, że średniowieczny rynek tam odbudowano w samym początku XVIII wieku, a w Polsce w połowie XX. Choć porównanie dwóch stolic jest wyłącznie moje, historyczne objaśnienia musiały bardzo zmęczyć moją towarzyszkę (powinienem raczej napisać „panią”, ale też nie będzie dobrze), bo powiedziała – chodźmy trochę odpocząć. Zasnęliśmy o piątej nad ranem, ale kiedy obudziliśmy się o ósmej Hrabina była całkiem wypoczęta, co spowodowało, że zanim wyszliśmy z pokoju, w hotelu już skończyło się śniadanie.
Wsiedliśmy do samochodu po podwójnej kawie w sąsiedniej kawiarni i jechaliśmy przez miasto. Już dawno wyjechaliśmy z Brukseli, ale nie z miasta, które nie chciało się kończyć, co najwyżej załamywało się nieco rzadziej rozłożonymi domami po obu stronach ruchliwej drogi. Jechaliśmy wolno, bo ruch był duży i konwulsyjny, gdy co chwila jakiś samochód zatrzymywał się na chwilę, żeby zaparkować albo zostać w drugim rzędzie na mgnienie oka, które tym, którzy chcieli się posuwać, przedłużało się w nieskończoność. Nieskończoność ta nie trwała nawet do południa, bo o dwunastej minęliśmy Charleroi i po kilku kilometrach wjeżdżaliśmy do posiadłości rodziców Hrabiny. Pomysł z tymi odwiedzinami, o którym dowiedziałem się jeszcze w Paryżu, wydał mi się niezrozumiałą, niepotrzebną, a jednocześnie ponętną prowokacją. Nie starczyło jej, że miała kochanków – nie wątpiłem, że nie jestem pierwszym ani jedynym – musiała ich jeszcze pokazać w rodzinnym domu, dołączyć do dzieciństwa, przeciwstawić ojcu, żeby zaimponować matce. Kładłem to na karb psychoanalizy, w obie strony uprawianej wtedy przez Hrabinę, ale zapewne to mnie i wtedy należało zanalizować
Dwór zadziwił mnie skromnością, w środku wydawał się raczej chłopską chatą. Głównie dlatego, że z peerelu znałem tylko PGR-y i wiedziałem – jak zwykle, wie się najlepiej, kiedy niczego się nie wie – że w tej części Europy każdy wieśniak to panisko. Na dodatek znalazłem coś cepeliowatego w fajansowych skorupach, podobnie, jak i w serwetach, na których stały dzbanuszki i kubki z liśćmi bobkowymi wymalowanymi na nich na niebiesko. Dopiero długo po tej wycieczce, gdy z inną księżniczką – bo przecież wszystkie, niezależnie od tytułów są księżniczkami – zwiedzałem wystawę sztuki stosowanej, doszło do mnie, że skorupy Hrabiostwa to była porcelana z Tournai, ułożona na brabanckich koronkach, jedne i drugie z XVIII wieku. Hrabina przedstawiła mnie jako artystę z Polski, dając do zrozumienia, że jestem przyjacielem jej męża, malarza. Jej ojciec ani mrugnięciem nie dał do poznania, że poznaje się na kłamstwie, jej matka się nie odzywała i tylko jej brat, lekki kretyn, a może tylko debil, ale z dysfunkcją intelektualną widoczną na kilometr, próbował się dowiedzieć jaką uprawiam sztukę i jak się przejawia moja przyjaźń z jego szwagrem. Przekomarzając się powiedziałem, że szwagier nie jego, a mój, mogłem, bo po francusku to powinowactwo nie ma polskiej dwuznaczności. Jeszcze trochę z nim żartowałem, żartując z niego, ale ponieważ było to łagodne i na dodatek ukryte za polskim akcentem, wszystkim utrudniającym zrozumienie, a szczególnie jemu, to doczekałem się nawet przyjaznego uśmiechu od starszej hrabiny. Pewnie niewielu gości fatygowało się pogawędką z jej synem. Pogawędkę, która bardziej podobała się matce niż synowi, bo ten w pół zdania – mojego – podszedł do okna i z palcem w nosie obserwował coś, co się działo w ogrodzie.
Przy stole pomyślałem, że patrzył zapewne jak zbierano rzodkiewki, które podane zostały na zakąskę. Z salaterki niemal krzyczały jędrną i błyszczącą świeżością. Jadłem aż mi się uszy trzęsły, nacinając je najpierw od góry i wciskając odrobinę masła w powstałe w ten sposób rozwidlenie. Hrabia patrzył na mnie i siniał, Po trzeciej rzodkiewce odezwał się, starając się mówić tonem neutralnym, ale słabo mu wychodziło, zapiał prawie, jak chłopiec przechodzący mutację – ciekawy ma pan sposób jedzenia rzodkiewek. Nie odpowiedziałem mu, że tego sposobu nauczyłem się u państwa Malko vel Dzidziukiewicz, rodziców mego szkolnego kolegi, którego mama pracowała w KC, ale ojciec był hrabią, nie mniej autentycznym od mego gospodarza, nawet jeśli z nieco krótszym stażem, wystarczająco przecież długim, by nie znaleźć się w Liber Chamorum. Stwierdziłem tylko – chwytając następną rzodkiewkę i szczodrze oblepiając ją masłem – że w Warszawie tak właśnie się jada i w tym krótkim zdaniu zawarłem całą wyższość Polski nad Belgią, artystów nad filistrami i kochanków nad mężami, bo jako że niedaleko pada jabłko, poczułem w tym momencie, że Hrabina, zadając się ze mną, powtarza tylko historię poprzedniego pokolenia.
Tym razem mój obcy akcent nie zamaskował sensu niewypowiedzianych słów i Hrabia zaczął krzyczeć, że nie wie gdzie jest Warszawa i czy w ogóle jest po II wojnie, ale nie ma to znaczenia, bo on nigdy nie widział, by ktokolwiek jadł rzodkiewki tak jak ja to robię i że jest to potworne, monstrualne, odpychające. Ostatnich słów nie wymówił, ale usłyszałem je bardzo wyraźnie. Hrabia przemknął po mnie wzrokiem, jakby przed sobą udając, że jestem przezroczysty, po czym skonfundowany schował nos w talerz.
Spojrzałem na Hrabinę. Uśmiechała się do mnie zachęcająco – tak trzymać – wołała bezdźwięcznie, choć w owym czasie tak się nie mówiło ani po francusku, ani nawet po polsku. Żal mi się zrobiło jej ojca i pomyślałem, że nie starczy być bogaczem i arystokratą by uniknąć prześladowania we własnym domu, rozumiałem jego niechęć do intruza, obrzydzenie, które wyrazić mógł tylko uwagami na temat rzodkiewek. Aby umaterialnić ten krótki moment solidarności, postanowiłem, że jeść je już przestanę, co przyszło mi tym łatwiej, że już przedtem wszystkie zjadłem.
Nie zostaliśmy na noc ani nawet na podwieczorek, bo śpieszyliśmy się na spotkanie w sprawie wielkiego happeningu pod Mons, w dawnym, dziewiętnastowiecznym jeszcze osiedlu górniczym, które niszczało po zamknięciu kopalni. Nie pamiętam co powiedziałem hrabiostwu, czy to, że miałem reżyserować to wydarzenie, czy też tylko brać w nim udział, pomysł był bardzo dobry, kilka lat później zdolniejsi do wyciągania subwencji artyści zrealizowali go – no może tylko coś w tym rodzaju – kilkakrotnie, ktoś postawił tam rzeźbę, wreszcie cały kompleks odnowiono i dziś jest tam muzeum industrializacji, kopalnictwa i jeszcze Bóg wie czego. Pomysł był wspaniały, ale jak zwykle, zaczęło się i skończyło na pomyśle, który zresztą powstał jako pretekst do wyjazdu. Pretekst nie całkiem zmyślony, bo wybierając się na tę wycieczkę myślałem o Borinage, zagłębiu, w którym młody van Gogh był misjonarzem, chciałem tam odnaleźć jego ślady, ludzi podobnych do tych, których szkicował, ale w Belgii już nikt wtedy nie jadał gotowanych kartofli na danie główne i nikt też jeszcze nie wierzył, że zamykanie kopalń i fabryk może być do tej praktyki powrotem.
W Wasmes zatrzymaliśmy się przed domem, w którym mieszkał van Gogh, potem wspięliśmy się na hałdę ledwie porosłą słabą trawą. W Mons mieliśmy jeszcze wdrapać się na wysoką dzwonnicę, jedyny taki barokowy zabytek w Belgii, ale zanim dotarliśmy na miejsce, zatrzymał nas tłumek przed wózkiem-straganem, na którym człowiek przebrany za marynarza sprzedawał ślimaki. Były to trąbiki, po łacinie buccinum undatum, w Polsce nazwę znają tylko specjaliści od zoologii morskiej, chyba widziałem je wcześniej w paryskich rybiarniach, ale nie były tak wielkie, jak te – z grubymi odwłokami wystającymi z muszli, których kształt przywodził na myśl kopuły dzwonnicy, jakby trochę niezręcznie skarykaturowane. Stanęliśmy w szybko posuwającej się kolejce i wzięliśmy porcję zawiniętą w rożek, jaki sprzedawca zręcznie skręcił z gazety i jeszcze dodał cienką szczapkę, do wydłubywania ślimaków. Wydawały się oślizgłe i elastyczne, ale były suche i sztywne, pociągające jakoś i odpychające zarazem.
Hrabina pierwsza wydobyła brzuchonoga, wzięła do ust, ale mięczak okazał się twardzielem i trudno jej było go rozgryźć. Wtedy zbliżyłem się i odgryzłem szaro-kremową kitkę wystającą pomiędzy jej wargami. Następnego Hrabina podała mi na wykałaczce i nawet nie czekając aż ruszę zębami, przylgnęła mi do warg i udając, że odgryza ślimaka, gryzła mnie leciutko. Ta niezbyt kaloryczna konsumpcja dodała jej energii, ale nie do zwiedzania stolicy hrabstwa Hainaut. – Chodźmy już do hotelu – wyszeptała raczej niż powiedziała, patrząc na mnie zamglonymi oczami.
Rano niewyspany usiadłem za kierownicą, Z czułością spojrzałem na Hrabinę, ale i na szosę z radością, bo weekend zaczynał mi się robić nieco meczący. Nie tylko mnie, bo zanim jeszcze wyjechaliśmy z miasta, choć w tym kraju miasto chyba się nigdy nie kończy, Hrabina oparła głowę na moim ramieniu i zasnęła, a ja prowadziłem delikatnie, poprzez jej sny i ulice, na których tylko, od czasu do czasu, tablice wyznaczały koniec poprzedniej i początek następnej gminy.
A przecież w Belgii są nie tylko ulice, są również drogi, całkiem wiejskie, a nawet takie, które biegną przez las. Hrabina obudziła się kiedy wjechaliśmy w taką właśnie. Choć oczy miała jeszcze snów pełne, spojrzała na mnie bardzo przytomnie i kiedy zbliżaliśmy się do przesieki, powiedziała – skręcaj. Ogarnęło mnie lekkie przerażenie, bo wiedziałem o co jej chodzi, a sił już w ogóle nie miałem. Nie mogłem się przecież do tego przyznać – ani przed nią, ani, tym bardziej, przed sobą. Wjechałem więc w dukt wyrąbany w bukowym zagajniku, zwalniając w tym samym rytmie w jakim przyspieszało bicie moje serce. Po chwili zobaczyłem w lusterku niebieską furgonetkę żandarmerii. Funkcjonariusz, który siedział obok kierowcy, wystawił przez okno lizak. Zrozumiałem, że mam się zatrzymać. Gliniarze wysiedli z auta, podeszli do naszego i poprosili o dokumenty. Hrabina podała dowód osobisty, a ja swoją szmatę, jak nazywaliśmy dokument podróży uciekiniera politycznego, którym wtedy byłem. Żandarm spojrzał w dowód Hrabiny, stanął na baczność i zasalutował.
– Szanowna panno hrabianko, służyłem pod pani tatusiem, najpierw w Kongo, a potem w gwardii królewskiej. –
– To nie mój tata, to mój stryjek – skromnie poprawiła Hrabina.
– Spisz tego człowieka – powiedział żandarm do kolegi – a pani oczywiście nie spisujemy, bo przecież nic złego nie robiliście – stwierdził, ale śladu obleśnego uśmiechu nie udało mu się zetrzeć z twarzy. – I już wracajcie na szosę – dodał wsiadając do samochodu.
Jechałem za nimi na tylnym biegu, przeklinając los wygnańca, któremu nikt nie salutuje i którym wszyscy pogardzają, ale jednocześnie wdzięczny byłem stróżom prawa, że wybawili mnie z trudnej sytuacji, zapewne oszczędzając mi wstydu.
Nie zatrzymując się dojechaliśmy do Paryża. Podjechałem pod dom Hrabiny. Ucałowała mnie czule na pożegnanie – dziękuję ci, było naprawdę wspaniale, szkoda tylko, że zabrakło nam tego jeszcze jednego razu.