Poleciałem do Polski na zawołanie mojego przyjaciela, Jacusia Andrzejewskiego, który chciał bym pomógł mu napisać wspomnienia. Syn dosyć znanej pisarki, uczeń mitycznej Szkoły Kenara w Zakopanem, ocierał się od wczesnego dzieciństwa o ludzi interesujących, sławnych, a nawet wielkich. Wymyślił przedsięwzięcie w przekonaniu, że ma coś o tych dawnych spotkaniach do powiedzenia, że przekazać mu się uda intelektualny i artystyczny ferment, które w nim zapoczątkowały. Ja natomiast widziałem w tej pracy możliwość sukcesu finansowego – wiele nazwisk wymienianych przez Jacusia wciąż wiele mówi wielu Polakom, niektórzy cały czas są czytani, o kilku krążą popularne do dziś anegdotki, czyli że klientów nie powinno zabraknąć.
Był w nas obu jeszcze jeden, niewypowiedziany powód – na dobre już w starości zainstalowani, potrzebowaliśmy świadomego, refleksyjnego powrotu do młodości, zanim wiek, już bez naszej woli, zepchnie nas w zdziecinnienie.
Był sierpień, suchy, gorący. Niebywały – mówili ludzie zmęczeni upałem, ale tak naprawdę, typowy dla polskiego lata.
Mieliśmy pracować w bibliotece mojego wydawnictwa, którą oddał nam do dyspozycji jego szef Włodek Gałąska. Piękna pogoda wygoniła nas jednak na dalekie przedmieście, do Międzylesia, gdzie mieszkał Jacuś w letnim domku, baraku, jakiejś budzie, ale za to naprawdę pod lasem. Komputer postawiłem na stole w ogródku, pod dachem z winorośli, patrząc w górę było się gdzieś w Grecji albo w innych Włoszech, przynajmniej łatwo było w to uwierzyć i zapomnieć o smrodzie, brudzie, szajsie w środku i wokół. W środku znaczy w chatce, wokół znaczy mieście i kraju.
Jacuś wyjął kartkę z listą nazwisk bardzo imponującą, bo znalazły się na niej gwiazdy pierwszej wielkości z połowy zeszłego stulecia. Pierwszej i drugiej zresztą też – i to zarówno jeśli idzie o ich blask jak i części dwudziestego wieku. Był tam i Nazim Hikmet największy turecki poeta XX wieku, a w każdym razie jedyny, którego nazwisko jest mi znane, była od dawna nieżyjąca Soraya, odrzucona żona szacha Iranu, znalazł się nawet wciąż pierwszostronicowy Dalajlama.
Jacuś odprowadził mnie samochodem. Na rogu Solidarności i Leszna – tu pewnie było getto – dziwny pomnik, przypomina macewę z żydowskiego cmentarza, zwieńczoną dwoma synajskimi tablicami przykazań i jeszcze jakieś lwy migają, jak na chanukiji. Czy wiesz co to jest? – zwracam się do Jacusia. Widziałem, wiedziałem, nie pamiętam, ale na pewno nic wspólnego z gettem ani z Żydami. Niemożliwe – dezawuuję jego niespójne wyjaśnienia.
Dziwna sprawa: w łóżku kończę niemal przed zaczęciem, a w pisaniu nigdy nie kończę.
W autobusach, tramwajach, na ulicach widać przede wszystkim ludzi w kiepskim stylu. Młodzi, dzieci, w średnim wieku i starzy. Są prowincjonalni, a do nieelegancji dodają zaciętą agresję na twarzach.
I po mnie też nie widać, że jestem z Paryża.
W autobusie usiadłem przy tylnej ściance, tam gdzie jest rząd czterech siedzeń. Miejsce obok mnie zajmował starszy pan, człowiek nieco młodszy ode mnie, ale wciąż stary i do tego lekko menelowaty. Wyraźnie w gorszej kondycji materialnej. Rzęchy – powiedział, kiedy autobus zacharczał ciężko przy ruszaniu. Może już i rzęchy, ale jeszcze się ruszamy – odpowiedziałem, źle zrozumiawszy jego uwagę.
Kochałem bardzo młode dziewczyny. Zaczęło się to jeszcze w przedszkolu, przy zabawach w doktora. A potem ewoluowało, tak bym nie został pedofilem. Więc się poprawiam – kocham bardzo młode kobiety, a kocham w nich to, co nas dzieli, wiedząc, że to nas połączy.
Mieszkam obok osiedla Wawelberga. To tylko nazwa, bo naprawdę są to trzy ceglane budynki mieszkalne, postawione wzdłuż Działdowskiej, od Górczewskiej do ulicy, która dziś nosi imię dobroczyńcy.
Pod koniec XIX wieku Hipolit Wawelberg, z okazji pięćdziesięciolecia rodzinnego banku poświęcił trzysta tysięcy rubli na zbudowanie tanich mieszkań dla robotników. Stoją do dziś dnia, strasząc dosyć ponurymi fasadami ze zniszczałej cegły, a mieszkańcy peerelowskich blokowisk zazdroszczą sąsiadom wysokości stropów i obszerności pokojów.
Wawelberg nie wychrzcił się. Dlatego dziwi jego greckie imię, tak samo, jak i petersburski adres przy Newskim prospekcie, w czasach, gdy nie tylko stolica, ale cała ta część imperium, zakazana była dla Żydów. Nie mieli oni również prawa do innych niż żydowskie imion, ale niewykluczone, że Wawelberg, urodzony w Królestwie, nie podlegał tym przepisom. A może za pieniądze można wszystko. Można, nie można, Wawelberg próbował. Po młodzieńczym zrywie, czyli udziale w powstaniu styczniowym. Dawał na carskie, żydowskie i polskie szkolnictwo, na synagogi, cerkwie i kościoły. Wydawał wielkie sumy na tanie wydania polskich pisarzy, przyłożył się wydatnie do postawienia pomnika Mickiewicza, wypłacał zasiłki ofiarom pogromów i stworzył program kolonii letnich dla dzieci z ubogich rodzin polskich i żydowskich. Na jego obozach rozpoczynał działalność pedagogiczną niejaki Henryk Goldszmit, lepiej znany jako Janusz Korczak.
Syntetycznie określić można Wawelberga jako typowego przedstawiciela polskiego pozytywizmu i żydowskiego oświecenia, zwanego haskalą.
Pierwszy raz usłyszałem jego nazwisko bardzo wcześnie, a to dlatego, że przyjaciel mojego ojca, Tadeusz Piątkowski, syn robotniczej Woli i zgryźliwy antykomunista, był absolwentem Szkoły Techniczno Mechanicznej Wawelberga i Rotwanda. Ta szkoła, mówił tata, nie dawała dyplomu inżyniera, ale była bardzo dobra, równie dobra, jak politechnika. Ważniejszym mecenasem był niewątpliwie Wawelberg, w nazwie figuruje na pierwszym miejscu, choć alfabetycznie powinien ustąpić Rotwandowi. Rotwand był wychrzczony, ale o tym dowiedziałem się pół wieku później.
Idąc Działdowską od Wolskiej zauważyłem, że podniesiony nad poziom ulicy trawnik to skwer Wandy Lurie. Nazwisko, tak bliskie Haari Aszkenazego, czyli Icchaka Lurii, ojca nowożytnej kabały. To musi być, myślałem, jakaś krewna – żona, córka? – Wawelberga, pewnie też filantropka, coś ufundowała, komuś pomogła. Ale myślałem niedobrze.
Żoną Wawelberga była Ludwika, córka przemysłowca Meira Bersohna. Zięć niewątpliwie wzorował się na teściu, naśladował go z wirtuozerią i przewyższył zarówno w mnożeniu dóbr własnych, jak i dobrych uczynków.
Bersohn, urodzony przed trzecim rozbiorem, był nadzwyczaj zdolnym businessmanem. Wykorzystując carskie prawodawstwo, wyczuwając doskonale tendencje rynku, dorobił się poważnej fortuny. Nie wiem jak żył, zapewne nieźle, ale nie tylko on i jego rodzina korzystali z rosnącego majątku. Bersohn miał gest i poczucie społecznego obowiązku. Przede wszystkim wobec społeczności żydowskiej. Przez całe jego życie jednak, a i po jego śmierci, z tej szczodrości korzystali nie tylko Żydzi – to dla biednych chrześcijan przeznaczył w testamencie jedną czwartą pokaźnego zapisu dobroczynnego.
Ta postawa otwarta, tolerancyjna i humanistyczna, dążenie do integracji w społeczeństwie polskim bez podcinania żydowskich korzeni, wydaje się czymś godnym pochwały, poklasku i naśladownictwa. Tylko, że wyniki takiej postępowej działalności cofały żydostwo w tempie szybszym niż dokonywały się postępy nowoczesnej, galopującej w tamtym XIX stuleciu, technologii.
Jednym z przedsięwzięć, do którego szczodrze i regularnie dokładał Bersohn była warszawska szkoła rabinów. Ani jeden bodajże z jej absolwentów rabinem nie został, prawie wszyscy się wychrzcili i chlubnie zapisali na polu nauki, kultury i gospodarki polskiej.
Nie zmieniamy się tak bardzo z pokolenia na pokolenie i to, co denerwowało w nas naszych rodziców, denerwuje nas w naszych dzieciach.
No a Wanda Lurie?
Zdobyła sobie tragiczny przydomek warszawskiej Niobe. W pierwszych dniach powstania warszawskiego, gdy Niemcy przy pomocy będących na ich służbie Rosjan, zwanych przez pomyłkę Ukraińcami, choć może obok Azerów, Ukraińców i tam było trochę, wymordowali dziesiątki tysięcy mieszkańców Woli, mężczyzn, kobiet, dzieci. Dziwny pomnik, o którym mówił Jacuś, że mimo pozorów, z Żydami nie ma wspólnego, poświęcony jest ofiarom tej masakry. Ich liczbę szacuje się na 30 do 65 tysięcy i według polskich źródeł jest to „prawdopodobnie największa jednorazowa masakra ludności cywilnej dokonana w Europie w czasie II wojny światowej”.
Pod pomnikiem myślałem ze ściśniętym gardłem o losie pomordowanych, o tym, że Polacy, zdradzani kilkakrotnie przez sojuszników, mają prawo by czuć się niedocenionymi, zapomnianymi męczennikami tej wojny. Myślałem o tych ludziach, którzy bez litości i współczucia patrzyli na śmierć Żydów i o ich zadziwionym przerażeniu przed własną śmiercią.
5 sierpnia 1944 r., wraz z pięcioma tysiącami innych, na miejsce egzekucji do fabryki Ursus na Wolskiej poprowadzono Wandę. Szła z trojgiem małych dzieci, a czwarte miała w sobie – była w ostatnim miesiącu ciąży. Najpierw zabito dzieci, potem kula trafiła w matkę, ale jej nie zabiła. Kilkakrotnie ranna, krwawiąca, przeleżała wiele godzin pośród zwałów trupów. Po trzech dniach wydostała się z fabryki, prawie natychmiast ją zatrzymano, zamknięto w kościele, służącym za areszt dla setek ludzi i wreszcie wygnano wraz z innymi do obozu w Pruszkowie, gdzie urodziła syna.
Wanda Lurie zmarła w 1989 roku, na długo zanim się dowiedziałem o jej istnieniu. Zabrakło mi jej nagle i tak bardzo, że rzuciłem się na poszukiwanie jakichś śladów i szybko odnalazłem jej wnuczkę.
Umówiłem się z Moniką Lurie.
Czy będzie sympatyczna? Czy będzie ładna? Czy uda mi się nawiązać kontakt, tak żeby coś się między nami działo? Jaki ma stosunek do babci, czy trauma egzekucji przeniosła się na jej ojca, a z ojca na nią? I jaki jest jej stosunek do korzeni żydowskich, czy o nich w ogóle wie, czy może jest zwykłą antysemitką?
Monika nawet nie chciała ze mną rozmawiać, odesłała mnie do ojca.
Pan Lurie, zdziadziały przedwcześnie – a może w czas – to przecież prawie dokładnie mój rówieśnik, urodził się 20 sierpnia 1944, jego słowotok potyka się o niewyraźną wymowę, ledwie go rozumiem, ale dochodzi do mnie, że uważa się za ofiarę wojny, ofiarę komunizmu, a teraz ofiarę nowego ustroju, który, jego zdaniem, na nazwę demokracji nie zasługuje. Czemu winni są zarówno politycy, jak i wszyscy Polacy, jako tacy, bo w Polsce to może być, i owszem, biurokracja, ale jeszcze się taki nie narodził, któremu udałoby się zaszczepić w Polakach ziarno demokracji.
Nie jestem pierwszym, daleko nie, nieznajomym, który z przyczyn zawodowych zaczepił go o historię matki. Historię, która wciąż, jak mówi, jest dla niego koszmarem, wolałby zapewne pozbyć się go i o nim zapomnieć, ale nie może i to nie tylko dlatego, że nie jesteśmy w stanie układać naszej osobowości, jak z klocków lego. Jego osobista tragedia, wpisująca się w tragedię rodzinną i narodową jest – i wie o tym – jego jedynym tytułem do chwały.
Nie napisałem wspomnień Jacusia. Nie dotarłem do Wandy Lurie. Po polsku myślę o swym żydostwie, po żydowsku patrzę na Polaków.
Palce u rąk i nóg starczą mi do wyliczenia moich kochanek i może ich będzie za dużo, palców znaczy, nie kobiet.