Edward Burne-Jones – czytam w prospekcie, jaki Tate Galery udostępnia gościom – był jedną z zasadniczych postaci sztuki wiktoriańskiej. Już za życia zdobył światową sławę i uznanie. Jest on najmłodszym spośród ważnych prerafaelitów, angielskiego ruchu malarskiego, którego członkowie sięgali po wczesnorenesansową tradycję, by w realistyczny, jak uważali sposób, oddać prawdę rzeczywistego świata. Burne-Jones wykonał ostry zakręt w stronę symbolizmu.
Już w młodzieńczych akwarelach uderza wirtuozeria, najlepiej dostrzegalna w tkaninach strojów, przebogatych, zdobnych w przeróżne desenie, w równym stopniu florentyńskie, co antwerpskie z pracowni Piotra Pawła Rubensa. Z latami niemal nie czuć ewolucji technicznej, jakby ten samouk natychmiast całkowicie opanował zarówno rzemiosło, jak i treści, które pragnął przekazać.
Merlin i Nimue (Pani Jeziora) – W tym obrazie z 1861 r. nie czuć żadnego erotyzmu ani tragizmu w brudnawych brązach jakich przede wszystkim użył malarz. Bohater w renesansowym florentyńskim stroju przypomina Dantego, ale ta która go prowadzi to na pewno nie Beatrycze. W spokojnej atmosferze można przegapić grób, już czekający na Merlina w prawym dolnym rogi obrazu.
W 1877 Burne-Jones powrócił do tematu obrazem z zimną, stalowo niebieską dominantą. Merlin leży pośród białych kwiatów i jego ślepe oczy, w których zatrzymał się obraz czarownicy, sygnalizują dramat.
Dwa są „Zwiastowania” w Tate. Wcześniejsze to tryptyk przeznaczony na ołtarz kościelny. Na lewym obrazie Gabriel, w królewskiej czerwono brązowawej szacie ze złotymi lamówkami, trzyma w dłoni gałązkę, pewnie lilii, ale kwiaty zlewają się z ornamentem draperii w tle. Wiele jest takich motywów roślinnych – liście laurowe obramowujące napis tłumaczący znaczenie sceny i różyczki na krzakach zasugerowanego tylko w ciemności, ogrodu Panienki.
A Ona, umieszczona na abstrakcyjnym w swej umowności, karminowym tle, twarz ma bledziutką, jakby broniła się przed trzecim wymiarem, niebieskimi załamaniami ledwie zaznaczonymi przez artystę. W tej bladości odbija się obawa i wdzięk wiecznego dziewictwa.
Takie potraktowanie tematu, tryptykowy układ i hieratyczna jego kompozycja, jakby z toskańskiej świątyni quattrocenta, mocno, niemal do pastiszu, nawiązuje do wczesnorenesansowej tradycji. I kojarzy się nie tylko z Włochami, ale i z północnymi mistrzami, Memlingiem i van der Weydenem. Królowie są monarchiczni, jak się należy według dalekich pierwowzorów, ale otoczenie Marii jest wieśniacze – chłopki pomagające w opiece nad Dzieciątkiem odpowiadają nadchodzącym pasterzom.
O trzy lata późniejsze i o wiele bardziej kameralne „Zwiastowanie”, w którym świetlistość niebiańska nie zasłania subtelnej prostoty, jaka bije z dziewczęcej postaci. A Gabriel, uginający się pod ciężarem wspaniale pofałdowanego płaszcza, wygląd ma nie posłańca, ale zalotnika, który we własnym imieniu się oświadcza.
Wino Circe – scena, której dramatyzm mają uogromnić dwa czarne molosy na pierwszym planie, różni się od większości obrazów wystawy liczbą kantów i ostrych załamań. Burne-Jones zdaje się bowiem wszystko zaokrąglać, zarówno rośliny, jak i elementy architektoniczne częściej u niego są obłe jak proste. W tym obrazie tylko wygięta jak liana sylwetka czarownicy nie odstępuje od tej zasady.
W wazonach Circe pełno jest słoneczników i całkiem bezpodstawnie, patrząc na nie, nie potrafiłem nie myśleć o van Goghu.
Akwarela Demofont i Filis nawiązuje do znanej z Owidiusza, smutnej historii pary kochanków, w której on ją opuścił, ona się zabiła, ale litościwi bogowie zamienili ją w migdałowca. Zielenie i różowości dramatycznej scenie nadają charakter sielanki, choć niewiele w niej sielankowego. Gdy Demofon pełen żalu obejmować zaczął drzewo, ono na powrót ożyło w dziewczęce ciało. Demofona nie ucieszyło to jednak, ale przestraszyło i ten moment właśnie pokazuje Burne-Jones.
Demofon na tym obrazie jest nieco kobiecy, Filis nieco męska. A ich twarze są do siebie bliźniaczo podobne. Z objaśnień widz dowiaduje się, że obie twarze są podobizną Marii Zambaco, modelki i kochanki malarza, dla której chciał rzucić żonę, niemal nie popełnił samobójstwa i którą malował jeszcze długo po zerwaniu.
Bezbłędny w pastiszu, Burne-Jones bezbronny staje się w cytacie czy aluzji i wszędzie tam, gdzie nawiązuje do Michała Anioła lub Leonarda, okazuje się słabszy, nie jest w stanie przekonać, brak mu siły.
Miłą ciekawostką dla polskiego widza jest portret młodziutkiego Paderewskiego, wykonany po pierwszym londyńskim koncercie wielkiego pianisty i przyszłego polityka. Malarz i muzyk zaprzyjaźnili się, a uroda Polaka tak zafascynowała Burne-Jonesa, że Ignacego Jana umieścił kilkakrotnie w wielkich scenach mitologicznych.