Wykorzystuję moment, w którym młoda opiekunka uczniów wychodzi z kolejki, ażeby kupić haszysz u operującego w pobliżu, pokątnego sprzedawcy i wsuwam się pod kasę, skąd z biletem wbiegam po schodach na trzecie piętro i lekko zdyszany, odwracając się tyłem do Najświętszych Panien, odnajduję Bitwę pod San Romano.
Obraz ten fascynuje mnie od dnia, kiedy jako uczeń prowincjonalnej szkoły, zobaczyłem po raz pierwszy jego reprodukcje na pocztówce, z pietyzmem przechowywanej przez nauczycielkę łaciny, przysłanej z dalekich, istniejących tylko w książkach i atlasach krajów, nie wiadomo do kogo, nie wiadomo przez kogo.
Zawsze byłem człowiekiem jedno, co najwyżej dwuwymiarowym i przestrzeń, w której tak trudno się poruszać i tak łatwo zgubić, odbieram jako dodatkową karę za grzech pierworodny, a konstruowanie perspektyw, w które nie wierzę, jest dla mnie perwersyjnym grzechu tego utwierdzeniem. Matematyczne poszukiwania ułudy, jakim oddawał się Uccello, nie powinny więc były mnie specjalnie grzać, a jeżeli już, to raczej ziębić. Jest jednak w jego dziele zupełnie niezamierzone, rozciągnięte na jedną płaszczyznę, spiętrzenie porażek. I nie są to przegrane nieudacznika, ale klęski mocarne, u celu walki z nieodwracalnym przeznaczeniem, upadki takie jak Samsona, zwalające stropy pogańskiej świątyni.
Obraz jest częścią tryptyku, który artysta namalował dla upamiętnienia bitwy, kwitującej prymat Florencji nad Sieną. Tematem dzieła jest więc zwycięstwo. Zdobiło ono niegdyś sypialnię Lorenza de Medici i jego następców, aż do dnia, gdy z niewiadomych przyczyn, ta potrójność wydała się komuś nadmierna i płótna rozdzielono. Tylko jedno pozostało we Włoszech, to najsilniejsze i najlepsze, a niepozostałe odnalazły się po kilkuset latach w paryskim Luwrze i londyńskiej National Galery.
Oglądane razem malowidło nie pozostawia zapewne wątpliwości co do tego, gdzie tu są nasi, a gdzie Niemcy. Całość to jednak nie to samo, co suma poszczególnych fragmentów; ich oddalenie geograficzne tworzy pewien układ mentalny, w którym jasność poważnie się zaciemnia i Anglicy nazywają tę bitwę klęską pod San Romano.
Tylko florencki obraz mógł zasugerować taki tytuł, w jego centrum znajduje się bowiem śmierć wcielona w konserwę zakutego od stóp do głów rycerza, snem wiecznym zasypiającego na białym koniu. Z wierzchowca spycha go ciężka, czarna kopia, której on opiera się już tylko siłą niezdarnego ciężaru żelastwa, pokazując zarówno trud, jak i krótkość wzlatywania w zaświaty.
Wysiedlaniem kieruje inny wojak, również cały w zbroi. Jego przyłbica pod hełmem przyozdobionym w pióropusz, wygląda trochę jak karnawałowa maska, a trochę jak jasełkowe przebranie dziecinnego kolędnika, po ptaszemu drapieżnego, gdy w kompozycji dobrej nowiny, głosi rzeź niewiniątek.
Cała ta operacja nie jest dla widza czymś oczywistym, o ile bowiem zwierzę zabijanego pcha się w oko i w mózg, o tyle ludzie biorący w niej udział, gubią się jakoś i nie wiadomo dokładnie, co robią w tłoku rumaków, oręża, trąb i innych przedmiotów składających się na wyrafinowany bałagan batalii.
W Bitwie najwięcej jest koni. Sprowadzono je w pejzaż po ściągnięciu z jarmarcznej karuzeli i choć pewnie lepiej się na niej czuły między madonnami, drewniana bryłowatość nie utrudnia im wyciosać z siebie strachu, nie przeszkadza w prawdziwym umieraniu.
A giną chyba dla niespełnionej przyjemności Paola Uccella, bo poza jego płótnem, walki pod San Romano historia nie unieśmiertelniła, choć jemu i jego współczesnym wydawać się mogła ta bitwa zasadniczym zakrętem historii.
Ponadto uczeni w tej dziedzinie esteci degradują obraz z rangi arcydzieła a malarza z geniusza, uznając ich jedynie za przykład zmagań sztuki wczesnego Renesansu z problemami technicznymi swej epoki.
Może i mają rację, ale pośród czerniejącego złota i czerwieni, na kukiełkowej scenie Uccella, w niemym akompaniamencie trąb, w które dmą sielankowi giermkowie, rozgrywa się epizod przedwiecznej wojny między dobrem a złem i dlatego staje się rzeczą drugorzędną nazwanie aktualnie ścierających się stron i nie ma znaczenia, że nie widać chórów anielskich nad obozem sprawy prawej, co uniemożliwia na razie szybkie i jedynie słuszne jej zidentyfikowanie.
Kiedy Bitwę pod San Romano oglądałem na reprodukcjach, niewyraźny druk pozwalał mi na fałszywe dopowiadanie akcji w drugim planie, gdzie dostrzegałem sylwetkę oracza uprawiającego ziemię, tak samo jak ona nieporuszonego tym, co dzieje się wokół. Dziś okazuje się, że rzekomy wieśniak to łucznik nakładający strzałę na cięciwę, a kicający zając, podobnie jak galopująca sarna, bynajmniej nie są tutaj umieszczone dla skontrastowania naturalnego spokoju świata ze szczękiem bitewnym, ale stanowią część tego samego kosmosu, w którym nie ma najmniejszej mysiej dziury, mogącej być azylem przed wydarzeniami, bo nawet drzewa i miedze skręcają się w rytm zbrojny i brak choćby jednej kropli wody do umywania rąk.
Suchość ta dostaje mi się do gardła, w zamieszaniu dnia dzisiejszego stając się alibi, choć sam nie wiem jeszcze na jaką okoliczność. W każdym razie ja nie dam się wysadzić z siodła, jeżdżę na oklep.
Odwracam się niepotrzebnie i napotykam nieprzychylne, skostniałe w starczej zarozumiałości, spojrzenie Świętej Anny na bizantyjskim tronie. Ta mnie nie podtrzyma.