TISZA BY AV

9 dzień miesiąca av był wczoraj, ale z powodu szabatu, w który nie wolno pościć, upamiętnienie przeniesiono na dziś. Dlatego się powtarzam:
Nie trzeba być praktykującym ani nawet religijnym, by pościć w Jom Kipur. Sądny Dzień to chwila, na którą o swym żydostwie przypomina sobie nawet wielu z tych, którzy przez cały rok starają się zapomnieć, że są Żydami. W tym święcie chodzi o rachunek sumienia i wybaczanie win, co mieści się w wartościach uniwersalnych i daje dopasować do wszystkich prawie idei humanistycznych.
Zupełnie inaczej przedstawia się sprawa postu przypadającego na dziewiąty dzień żydowskiego miesiąca aw. Nazywa się on tisza be-aw, co po hebrajsku oznacza właśnie tę datę. Wypada ona w lipcu albo w sierpniu. Jest to rocznica zburzenia Świątyni Jerozolimskiej, dwa razy w tym samym dniu, ale w odstępie pięciuset lat, zniszczonej przez najeźdźców, najpierw Babilończyków a następnie Rzymian. Choć tu się zatrzymuje wiedza przeciętnego, świeckiego Żyda, rzecz się na tej rocznicy nie kończy, bo później data ta przynosiła Żydom kolejne tragedie – od Wypraw Krzyżowych ogłoszonych przez Urbana II, 20 lipca 1095 roku i które rozpoczęły się wymordowaniem dziesięciu tysięcy Żydów, poprzez wygnanie z Anglii, 25 lipca 1290, a potem z Francji i Hiszpanii. Pierwszy transport z Warszawy do Treblinki ruszył w przeddzień tisza be aw.
Nie ma w sobie ten dzień nic uniwersalnego, wręcz przeciwnie, siedzi w samym środku kłębka żydowskich nieszczęść i upamiętnia klęski Izraela, zadawane przez innych, wszystkich innych, chciałoby się powiedzieć.
To nie jest święto dla Polaków pochodzenia żydowskiego, ani dla Francuzów wyznania mojżeszowego, to dzień płaczu dla prawdziwych Żydów.
Choć przez całe życie przed Polakami udawałem Francuza, a przed Francuzami Polaka, pod jego koniec, nie bardzo wiedząc kim i czym jestem naprawdę, postanowiłem być prawdziwy. Prawdziwy nie znaczy przecież – niestety – autentyczny.
Tego lata czułem prawdziwą potrzebę poszczenia w tisza by aw. Potrzeba była prawdziwa, ale wykonanie? Żydowskie posty to żadne powstrzymywanie się od jedzenia mięsa, to rezygnacje z jedzenia i picia.
Dwudziestopięciogodzinna głodówka, gdy lato nie ma w sobie nic tropikalnego, nie jest jakimś specjalnym wyczynem. Niby tak, ale trudności nieco wzrastają, kiedy się jest jedyną w domu osobą, która nie je kolacji, śniadania ani obiadu oraz małych co nieco, pomiędzy. A poza domem jest zwykły, powszedni dzień, nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, że mogłoby być inaczej.
Jak wszystkie dni żydowskie, tisza be aw zaczyna się wieczorem i właśnie na ten wieczór mam zaproszenie na przyjęcie z okazji dni kultury łotewskiej. A nazajutrz w Instytucie Goethego, oczywiście w porze obiadowej i z bufetem, przedstawiony ma być program kolejnego Trialogu polsko-francusko-niemieckiego.
Jakże znajdę siły by przebrnąć przez ten tor pokus, zastanawiałem się i nie musiałem nawet szukać odpowiedzi. Sama przychodziła, nie, nie przychodziła, była już, jasna, jak na dłoni – nie znajdę. A może? – próbowałem z sobą negocjować. Mógłbym, na przykład nie iść do Łotyszy. No tak, ale czy ten dzielny naród, który na wszelkich frontach walczył z bolszewizmem, zasługuje na taką pogardę, na przekreślenie swej kultury jednym strzepnięciem ręki? Pójdę, ale niczego nie wezmę do ust – postanowiłem. Odpuścić kanapki, nawet z ryskimi szprotkami przyjdzie mi dosyć łatwo, ale jak oprę się łotewskiej wódce, czterokrotnie destylowanej LB, szczególnie jeżeli będzie moja ulubiona, o smaku żurawinowym. Będzie trudno – przyznałem i wierząc, że przeskoczę jakoś ten dylemat, przeskoczyłem na lunch. Tu, wbrew pozorom, sytuacja jest jeszcze delikatniejsza. Nie dlatego, że moja nieobecność wpędzi gospodarzy w kompleksy i uznają, że karzę ich za jakieś niezawinione winy. Rzecz w tym, że jeszcze nie dostałem zaproszenia na spotkanie we Fryburgu, a na tej imprezie będę mógł o sobie przypomnieć komu trzeba, a nawet zwrócić uwagę, że od dawna nie miałem stypendium, tak koniecznego dla mych wysiłków w celu zbliżenia kultur. Można napisać list – przemknęło mi przez głowę, ale to nie to samo, co wspólnie wypite kilka kieliszków sznapsa, a poza tym wiem przecież, że listów pisać nie umiem.
Być może, wobec wyjątkowych okoliczności w tym roku sobie daruję, ale za to w przyszłym…Ta zgrabna konstrukcja waliła się jednak od podstaw. Poddasz się, poddasz się, znowu się poddasz – drwiłem z siebie, ale szukałem jeszcze wsparcia dla swej anemicznej woli, wierząc – nie wierząc, że dwa dni, jakie dzielą mnie od fatalnej daty, umocnią ją wystarczająco. Albo coś się stanie.
I faktycznie. W nocy zaczął mnie boleć brzuch. Zaczął i nie przestawał, bolał i bolał aż do rana, a rano dalej ćmił i kłuł, aż już nie mogłem, jak cię mogę. Rzężąc i wyjąc dowlokłem się do szpitala. A w szpitalu przede wszystkim czekałem. Najpierw, żeby ktoś się mną zajął, potem na wyniki analizy krwi, potem na miejsce w skanerze. Żeby tylko zdążyli mnie wyleczyć przed zachodem słońca, myślałem z niepokojem o perspektywie dwudobowego postu. Nie zdążyli. Po MRI zawieźli mnie na salę operacyjną. Znowu czekałem, aż obudziłem się następnego dnia. Kiedy dotarłem do pokoju szpitalnego, który dzieliłem z innym panem, było południe. Po chwili weszła salowa. Przyniosła obiad dla mojego sąsiada. Spojrzała na mnie i rzuciła – pan dziś nic nie je.
Oczywiście, że dziś nic nie jem – odpowiedziałem.