Obudzona reflektorami samochodu, biała czapla z klekotem wzbiła się w powietrze. Było to w Veneto, czyli w Euganejskiej Wenecji, jak region miasta na Lagunie nazywa się po polsku. Po kolacji w Austerii da Caronte, rozmawialiśmy o wspaniałości weneckiej kuchni i wspaniałości Serenissimej. I ja wtrąciłem swój grosik wspomnieniem, jak to przed laty jechaliśmy nad Adriatyk i nagle zobaczyłem drogowskaz: Wenecja 30 km. Nie możemy jej ominąć – powiedziałem do przyjaciela za kierownicą. Dojechaliśmy do miejsca, z którego można już było tylko iść pieszo albo płynąć vaporetto. Wybraliśmy to drugie. Mocno sprasowani wyskoczyliśmy ze stateczku na placu
Świętego Marka i tu dopiero zobaczyliśmy, co to znaczy tłum. Nie pamiętam żadnej demonstracji, wiecu ani meczu z takim zagęszczeniem na metr kwadratowy. Było to dawno, dzieci były małe i przerażone, raz jeszcze skorzystaliśmy z tramwaju wodnego, przysięgając sobie, że miasto dożów nigdy nas więcej nie zobaczy. Na szczęście było to kolejne krzywoprzysięstwo, bo choć nie w letni weekend, wróciłem i to nie raz. Nie da się przecież ukryć, Wenecja zatłoczona jest na okrągło i poza wczesnymi rankami i późnymi wieczorami, bardzo trudno po niej spacerować. Mówi się trudno i kocha się dalej, ale na przeszkodzie tej miłości stają jeszcze prohibicyjne ceny hoteli.
Miałbym dla pana pewną radę – wmieszał się w moją opowieść Renato Trincanato, dyrektor Villa Franceschi, pięciogwiazdkowego hotelu, zajmującego XVI wieczny pałac w Mira Porto – zamiast wydawać fortunę i dusić się w Wenecji, wynajmuje pan pokój u mnie i w niecałe pól godziny, dojeżdża tam spokojnie, autobusem, nie martwiąc się o samochód, który zostawia pan za darmo przy hotelu. A ponadto, mówiąc tylko między nami, mój hotel nie jest najpiękniejszym z pałaców w okolicy, okolicy, w której obok siebie ma pan cywilizację i wspaniałą przyrodę.
To prawda. Wzdłuż rzeki Brenty, wielkie weneckie rodziny budowały sobie letnie rezydencje zwane willami i będące w rzeczywistości wspaniałymi pałacami. Mówi się o nich „wille palatiańskie” od nazwiska wielkiego szesnastowiecznego architekta Andrei Palladia. Budowli takich wiele zbudował on w Vicenzie i wokół tego miasta, ale na brzegach Brenty tylko jedna – pierwsza – została zaplanowana przez Mistrza. Cóż z tego, jego siła twórcza była tak wielka, że jeszcze co najmniej przez dwa wieki „późni wnukowie” nie byli w stanie uwolnić się spod jego wpływu. Nie tylko nad Brentą, nie tylko w Europie. James Hoban, zwycięzca konkursu na budowę Białego Domu, wzorował się niewątpliwie na Palladiu.
Różne są wille nad Brentą – po wersalsku monumentalne, jak Villa Pisani w Stra albo z rokokowym przymrużeniem oka, jak Villa Widman, ale żadna nie łączy w sobie jednocześnie majestatu, uroku i harmonii, jakimi tchnie Villa Foscari w pobliżu Miry, zbudowana nad samym brzegiem rzeki i dlatego postawiona na wysokim cokole. Nie całkiem złote, ale całkiem cudowne proporcje powodują, że lewituje się prawie pośród komnat ozdobionych delikatnymi freskami. Tę właśnie zaprojektował Andrea Palladio.
A przecież Villa Foscari lepiej jest znana jako malcontenta, co po włosku znaczy nostalgiczna, skarżąca się na los, nieszczęśliwa. Kilka jest wytłumaczeń tego smutnego przezwiska. Ekonomiczno-społeczne podpiera się o nazwę miejscowości, też Malcontenta. Ma ona nawiązywać do niezadowolenia okolicznych włościan z niszczących płody wylewów Brenty, jak i w ogóle z ich chłopskiego losu. Wolę przecież wyjaśnienie legendarno-mityczne.
Foscari to wielka, bardzo stara rodzina wenecka. Jej członkowie doszli do wszystkich dostojeństw, a w XIV w. Francesco Foscari został dożą – był nim przez 34 lata, najdłużej w historii Republiki Weneckiej. Dwa wieki później któryś z jego potomków do świeżo zbudowanego pałacu nad Brentą wysłał żonę o zbyt bujnym temperamencie. Żyć miała tam samotnie, żyć miała nie wiadomo jak, bo bez służby, bez aprowizacji, z daleka od ludzi. A przecież żyła i podobno przeżyła aż trzydzieści lat. Skąd brała kochanków? Co się z nimi stało? Milczy o tym legenda, bo zajęła się losem wygnanki, która zamieniła się jakoby w białą czaplę, nie zmieniając charakteru ani temperamentu.
O tej stałości w niestałości świadczyć może zatrzęsienie tych rzadkich gdzieindziej ptaków nad Brentą i Lemene, inną rzeką Wenecji Euganejskiej. Szczególnie przy tej drugiej, gdyż niedaleko jej ujścia rozciąga się wielka rezerwa przyrody, pełna zwierza i ptactwa, rzadko tylko spotykanych w innych zakątkach Europy.
Patrząc ze spacerowego statku na brzeg porosły trzcinami, z których dochodziły piski, gwizdy, klekot, pohukiwania i kwilenie, zastanawiałem się czy rodzina Foscarich zajadała czaple, jako zemstę i jako przysmak – ptak ten wysoko był ceniony przez całe średniowiecze i aż do początków XVIII wieku, jako luksus trafiał tylko na pańskie dwory.
Nie żałowałem, że go nie spróbuję, zadowalając się przepyszną, współczesną kuchnią wenecką, która lepsza jest bez porównania nad Brentą i Lemene niż w samej Wenecji, gdzie większość restauracji to garkuchnie, nastawione na skubanie turystów. I na dodatek próbować jej można patrząc na nieoskubane czaple.