Kiedy rano jadę osiemnastką

Siedziałem już dosyć długo, ale niczego nie czytałem. Sprawdzałem pocztę i traciłem czas, biegając dosyć bezmyślnie po Internecie. Lol musiała jakoś wyczuć tę pustkę, bo podeszła do mojego stolika i położyła na nim niegruby tom zatytułowany Warszawa Dziwne Miasto. – Nie wiem o czym pan pisze, ale myślę, że to jest książka, którą każdy powinien przeczytać, a już na pewno każdy, kto pisze coś o Warszawie.

Nieznana mi autorka nazywa się Marta Zielińska.  Jest skarbcem wiedzy o literaturze i o Warszawie. A do tego pisze wspaniale, jej esej czyta się jednym tchem, jak przygodową powieść, z niecierpliwością, co będzie dalej. Niby analizuje to, co o mieście powiedzieli Singer, Tyrmand i Białoszewski, nie, nie niby, naprawdę i to błyskotliwie, ale jednocześnie jest to jej dziennik intymny, jej miłość do miejsca i miejsce w jej życiu.

Ogarnia mnie zachwyt, ale i przerażenie. Pani Zielińska, wiele lat przede mną, napisała moją książkę. Nie dosłownie, bo w słowach wyraźnie jest lepsza, a ponadto brak mi erudycji i w ogóle wszystko sobie wymyśliłem inaczej. A przecież od słowa do słowa i poprzez wszystkie zdania, czytając tę książkę, czuję się dokładnie tak, jak chciałbym, by czuli się moi czytelnicy. Nie, tego nie przeskoczę, a jeśli spróbuję, salto mortale skończyć się może tylko kulawym upadkiem.

Ze wszystkiego więc zrezygnować? Wszystko zostawić? Hotel i darmową kartę miejską? Przytulne miejsce w czytelni i zakusy wobec Lol? Sławę i pieniądze? Co pomyśli Krzysztof? Ners? Prezes Tramwajów Warszawskich?

Zacytuję. Zacytuję obficie. Cytowanie to przecież nie żadne łupienie. To wyraz intelektualnej pokory. Intelektualnej i artystycznej. Wielcy filozofowie przytaczali całe stronice wielkich poprzedników. Montaigne pełen jest cytatów łacińskich. Hume przepisuje dosłownie duży fragment Don Kichota, a w Traktacie o Metafizyce, Leibniz poczyna sobie podobnie z Platonowym Fedonem. Ileż u Picassa Zurbarana, Velasqueza, Delacroix i Maneta… Chaim Soutine chadzał do Luwru i po swojemu odmalowywał Fouqueta, Rembrandta, Ingres’a.

Wszystko to prawda, ale z malutkim zastrzeżeniem: ci pisarze i malarze cytowali, pastiszowali, parodiowali. Ja natomiast nie mógłbym się zadowolić niczym oprócz zmienienia nazwiska autorki na moje własne.  Nie przejdzie, jak wielbłąd przez ucho igielne. Słabo, znaczy, sobie to uroiłem.

Dlaczego ona nie pisała po hiszpańsku albo po holendersku? Przetłumaczyłbym wtedy i podpisał, popisywał się nie wstydząc przywłaszczenia, bo przecież to i moje. Jest przecież w dźwięcznej mowie Mickiewicza, więc nie mogę ręki wyciągać, jak po swoje. Złapią mnie za nią natychmiast i obetną, bo złodziej.

Wobec niemożliwości zagarnięcia Dziwnego Miasta, postanowiłem odnaleźć autorkę, oblężyć jej posiadłości i stać się ich prawowitym posiadaczem. Mój zamiar miał coś z wyprawy wojennej, ale również z pielgrzymki, bo zwycięstwo mieszało się z wybawieniem i wiarą w iluminację.

Znalazłem panią Zielińską bez trudu. Prawie każdy, kto jest w stanie się podpisać figuruje dziś w światowej książce telefonicznej, czyli w Internecie, a co dopiero profesor w Instytucie Badań Literackich, którym okazała się autorka mojej książki. Nie mojej mojej.

Zaproszono mnie do dyskusji nad tłumaczoną z angielskiego książką o winie, pod pociągającym, choć nie z butelki tytułem, Piję, więc Jestem. Do powiedzenia miałem mało, poza tym, że tłumaczenie na język zbliżony do polskiego, czym nikogo nie zainteresowałem, ale naraziłem się wydawcy. Wychodząc nie podał mi ręki. W ocenie mojej niewiedzy o wiele bardziej wyrozumiały okazał się Marek Bieńczyk, jakby w oceanie jego wiedzy były prądy łagodzące moją ignorancję. Chwilkę porozmawialiśmy, po czym, wiedząc, że pracuje w IBLu, zapytałem o Martę Zielińską. – To moja zwierzchniczka, kieruje Pracownią Literatury Romantyzmu – uśmiechnął się uśmiechem, w którym nikły wszelkie hierarchie.  – Czy zechce mi pan dać jej telefon i adres e-mail? –  Proszę bardzo, przyślę panu, jeśli poda mi pan swój.

Podałem. Odpisał. Napisałem.

Pani Zielińska odpowiedziała mi bardzo szybko i wyznaczyła spotkanie w Instytucie. Stawiłem się punktualnie. Nie zaprosiła mnie do gabinetu tylko wyprowadziła na pałacowy ganek. – Tu wolno palić – wytłumaczyła.

Usiedliśmy trochę koło siebie, a trochę naprzeciwko. Przez mgiełkę dymu z odpalanych jeden od drugiego papierosów, wyglądała raczej na nieco przerośniętą uczennicę niż na panią profesor. Niewysoka, okrąglutka, nic z lalki Barbie, ale w cichej urodzie pełnia kobiecości.

Nie było upału, ale siedziałem jak na rozpalonych węglach, podniecony zadaniem, przerażony egzaminem. Przypominając sobie czasy studenckie, kiedy tę sztukę nieźle miałem opanowaną, zacząć postanowiłem od odpowiedzi na niezadane pytania, po to by następnie zbombardować egzaminatorkę pytaniami, pasującymi do odpowiedzi. Zaplątałem się przecież natychmiast i zapomniałem języka w gębie. Pewnie dlatego, że zbyt dawno skończyłem z jakże łatwym życiem uniwersyteckim, by studiować uniwersytet życia, a w tym egzaminy są o wiele częstsze i o wiele trudniejsze. Mimo nieprzerwanych prób, nigdy się ich zdawać nie nauczyłem.

Rozpaczliwie szukałem w głowie jakiegoś wspaniałego wyjścia, ale wszystko wyszło mi z głowy i zacząłem miałko, jąkając się jękliwie.

– Napisała pani wspaniałą książkę. Chciałem kupić, ale niestety, nie dostałem.

Już dawno nigdzie jej nie ma.

Na tak, wyszła pierwszy raz w 1995 roku.

No nie, wyszła tylko jeden raz, a dwa, to jest jeszcze o wiele starsza, bo napisałam ją pięć lat wcześniej.

Dlaczego czekała pani tak długo z wydaniem?

Nie czekałam, nie wyszło, najpierw wydawnictwu, a potem mnie. 

–?

Wydawca, dla którego była przeznaczona, zbankrutował.  Potem mój Instytut zdecydował się ją wziąć, ale koleżanka, która miała napisać recenzję, zgubiła maszynopis. W końcu się odnalazł, ale lata minęły.

Osłupiałem zatkany i wstrząśnięty. Na szczęście wyrozumiała pani profesor przyszła mi z pomocą i zapytała o Paryż. Z tego przedmiotu też nie byłem przygotowany.

Czy zna pani Paryż? –Tępo odpowiedziałem pytaniem na pytanie, a była to brzytwa tonącego. Po serii takich obciachów mogłem już tylko opaść na dno.

Profesor Zielińska Paryża nie znała, a jeżeli to bardzo słabo, bo to nie był kierunek jej wyjazdów. Pochwaliła się, że była bardzo długo w Rzymie. Całe dwa tygodnie. Bo tak naprawdę nie widzi konieczności ani nawet nie ma potrzeby podróżowania, w Warszawie jest tyle do odkrycia, do zobaczenia, do poznania, życia nie starczy, a do tego ma w domu sześć kotów, co zdecydowanie utrudnia oddalanie.

Wiedziałem, że popełnić muszę jeszcze jedną gafę, że jest to nieuniknione, niezależnie od tego, co bym zrobił, czego bym nie powiedział.

Zapytałem więc – A ile egzemplarzy Warszawy Dziwnego Miasta pani sprzedała?

Pani profesor spojrzała na mnie jakoś tak, jakbym był inspektorem podatkowym, który pomylił się w adresie – było tego osiemset egzemplarzy, wszystko się rozeszło w mgnieniu oka.

Nie potrafiłem powstrzymać nerwowego mrugania. Osiemset egzemplarzy, gdyby to była książka o Paryżu, po francusku albo po angielsku, to wydrukowano by osiemset tysięcy i cały nakład rozszedłby się, jak świeże bułeczki.

Warszawa dziwne miasto, myślę sobie i żegnam się szybko z autorką, żałując przegapienia, przegapienia kolejnej szansy spotkania, spotkania z kimś tak jak ona ciekawym, nieumiejętności wyjścia poza gadanie z samym sobą.

Z Pałacu Staszica, Świętokrzyską idę na piechotę do Marszałkowskiej i czekając na tramwaj myślę, że Warszawa to nie Paryż. Paryż kochają prawie wszyscy.  Cudzoziemcy i Francuzi. Ci ostatni z zastrzeżeniem, że nie mogą znieść paryżan. Kalkują w ten sposób tych pierwszych, bo ci kochają Francję, ale też z zastrzeżeniem, że lepsza byłaby bez Francuzów. Albo opowiadają anegdotkę o tym, że Bóg zobaczywszy jak wspaniałą stworzył krainę, stwierdził – to przecież raj, a raj ma być tylko w niebie, więc dla równowagi osiedlimy tu Francuzów.

2 thoughts on “Kiedy rano jadę osiemnastką

  1. Swietny felieton, Ludwik. Na Amazonie widniej Warszawa Dziwne Miasto Marty Zielinskiej. Teraz rozumiem dlaczego jest nieosiagalna. Wspaniale piszesz!

Comments are closed.