LAURENT albo PO POLSKU NA POLACH ELIZEJSKICH

Na festiwalu Smakowitej Książki w Périgueux, swe pamiętniki pt. „Sommelier w wybranych słowach” przedstawiał jeden z wciąż najbardziej szanowanych specjalistów wiedzy o winie, emerytowany już Philippe Bourguignon. Nie było to pierwsze z nim spotkanie.
W roku 1993 nagrodę UNESCO za „poszukiwanie pokoju” przyznano za poronione, jak się okazało, porozumienia z Oslo, przyszłym wtedy laureatom pokojowej nagrody Nobla – Rabinowi, Peresowi i Arafatowi. Urządzono dla nich przyjęcie „w eleganckim lokalu paryskim”, jak bez detali podała prasa. Udało mi się ustalić, że politycy posilali się w restauracji Laurent przy Polach Elizejskich. Zadzwoniłem tam by dowiedzieć się co pito, a nie było to oczywiste, ponieważ jeden z biesiadników był mahometaninem, a ci, pośród innych felerów, mają zakaz dotykania do alkoholu.

Połączono mnie z dyrektorem tego lokalu, uchodzącego za najdroższy w Paryżu. Kiedy przedstawiłem się, głos w słuchawce zaproponował byśmy przeszli na polski.

„Jest pan z Polski?” – zapytałem.

„Nie” – padła odpowiedź.

„To skąd pan zna język?”

– „To dłuższa historia, może przyjdzie pan do nas na obiad, to opowiem” – usłyszałem. Usłyszałem też, co nie było bez znaczenia, że do „Laurenta” jestem zaproszony.
W restauracji przywitał mnie krepy, siwowłosy pan Edmond Ehrlich, bo tak się nazywał mój rozmówca. Po lukullusowej uczcie, w której kierował wyborem dań, zaczął opowiadać swą odyseję.

Urodził się we Wiedniu, dokąd z Galicji przenieśli się jego rodzice. W Małopolsce pozostali dziadkowie i mały Mundek jeździł do babci na wakacje. Ostatni raz w sierpniu 1939 i już nie wrócił do domu, ale po sowieckim napadzie wywieziony został w dalekie głębie bolszewickiego raju.


Wygląda to na nieszczęście, ale prawdopodobnie dzięki temu uratował życie, bo rodzice wojny nie przeżyli.
On natomiast wydobyty został z wygnania, gdy formowała się Armia Andersa, dzięki czemu z łagrów, zesłania i przymusowych miejsc osiedlenia, wydostało się nie tylko tysiące mężczyzn zdatnych do służby, ale również kobiet i dzieci, które polska organizacja wojskowa wzięła pod swe skrzydła i wyprowadziła z Sowietów.
Mały Ehrlich przez Persję dotarł wraz z andersowcami do Palestyny, gdzie jako żydowska sierota wzięty został do kibucu, uciekł stamtąd i po wielu latach i przygodach został dyrektorem najbardziej prestiżowego izraelskiego hotelu King David, tego samego w którym mieszkał prezydent Wałęsa podczas pierwszej oficjalnej wizyty w Izraelu. Wtedy jednak Ehrlicha w Ziemi Świętej już nie było. W roku 1978 kierownictwo restauracji Laurent, dawnego pawilonu myśliwskiego Ludwika XIV, powierzył mu jego przyjaciel, postać jeszcze bardziej niż on malownicza, sir James Goldsmith, francusko brytyjski finansista, który kupił zamknięty od kilku lat zakład.
Jakiś czas potem, trochę ze snobizmu, a trochę po to by zrewanżować się panu Ehrlichowi za zaproszenie, zaprowadziłem do Laurenta mego przyjaciela, warszawskiego przedsiębiorcę, który w Paryżu spotykał się ze swym zachodnim partnerem biznesowym.

Znałem się wtedy na winie, jak kot na kwaśnym mleku, ale już miałem pretensje i z uwagą dostosowywałem się do dyskretnych rad sommeliera, który niczego nie narzucając, wybierał za mnie, ale sprawiając wrażenie, że to ja wybieram. Był nim Philippe Bourguignon.
Nie ma wątpliwości, że każde z zamówionych win, pasowało jak ulał, do każdego ze świetnych dań. Z tym zastrzeżeniem, że piliśmy szybko i dopasowanie sprawdzali kilkoma butelkami.
Innym razem znalazłem się w tym luksusowym lokalu w towarzystwie Patricka Chazalleta, człowieka, który jeździł po Francji w poszukiwaniu najbardziej interesujących winogrodników i ich win, które sprzedawał następnie ambitnym restauracjom. Czytając kartę win, aż się zatrząsnął. – Są tu wielkie roczniki wspaniałych burgundów i bordeaux – wykrzyknął. Komuś, kto się nie zna mogą wydać się drogie. Ale nie znawcy. Nawet ja nigdzie nie mógłbym ich znaleźć w zbliżonej do tutejszej cenie. U hurtownika zapłacić musiałbym trzy razy tyle co u Laurent.
Z zachodnim biznesmanem nie piliśmy ani Cheval Blanc, ani Clos de Vougeot. Za to do kawy wzięliśmy butelkę czterdziestoletniego armaniaku, którą wchłonęliśmy przy bardzo tylko skromnej pomocy pań i zagranicznika.

Ćwierć wieku później w Périgueux, Philippe Bourguignon poznał mnie natychmiast i przypomniał pijacki finał tamtej wizyty. – Gdybym nie miał babci Polki, nigdy bym nie uwierzył, że w dziesięć minut pochłonąć można trzy czwarte litra tak szlachetnego trunku – powiedział, a ja nie wiem, czy w zdaniu tym więcej było podziwu, czy ironii.