Parmę pierwszy raz spotkałem w Pustelni. Potem w serku ziołowym typu parmezan inżyniera Kozłowskiego i jeszcze na reprodukcjach Parmigianina, ale cały czas, wciąż nie było miasta.
I może było lepiej.
Dojechaliśmy błądząc najpierw długo po jednokierunkowych ulicach, ta przy której stał hotel była jakaś ciemna i ponura, choć do letniego zachodu mieliśmy jeszcze kawał czasu. A hotel w tym samym stylu.
Nic nie mówiąc spojrzałem na Françoise, ponieważ to ona wybrała go w którymś z przewodników. Starczyło na cały wieczór. Gdyśmy załatwili formalności, zrobiła się bardzo zmęczona i w ogóle nie głodna.
– To chociaż się przejdźmy.
– Przejdźmy.
Dochodzimy do odrzewionego bulwaru. Choć wieczór posuwa się do przodu, to tu robi się jaśniej, pewnie z powodu otwartej perspektywy i obecności przechodniów, którzy niezobowiązująco włączają się w naszą przechadzkę, ją i mnie zwalniając ze starcia oko w oko, trywializując nadchodzący zmierzch, choć to, co sam na sam między nami, jeszcze bardziej trywialne.
Szliśmy więc, bo to okazywało się najłatwiejsze, Françoise próbowała otwierać kartki przewodnika i rozkładać plan miasta, ale to ulice nas prowadziły, aż zaprowadziły do placu, w którego głębi rysował się kontur wielkiej babilońskiej jakiejś budowli –surowy, monumentalny, równie groźny, co imponujący.
Pałac Pilotta – rozpoznała Françoise.
– Pilotta to pelota, podejmuję. I opowiadam, jak w tę baskijską niby grę, tysiące lat temu grali, nie pamiętam dokładnie, Aztekowie czy Majowie, uderzeniami ramion i ud celując w ustawione na boisku kamienne obręcze. Warto było wtedy wygrać, bo przegranemu obcinano głowę – śmieję się i pytam – zagramy?
Dziś w nic nie gramy. Jutro tu pójdziemy – mówi Françoise i nie odnajdując się na mapie patrzy na mnie, żebym znalazł drogę powrotną do hotelu. Znajdę. Znalazłem, chociaż wiem, że drogi powrotnej nie ma.
W hotelowej łazience pieszczotliwie dotykałem jej szyi, na łóżku mówiłem szeptem, ale Françoise tylko odwróciła się do ściany.
Rano plac Pilotta wydaje się jeszcze bardziej rozległy, a pałac skrzyżowaniem koszar z garnizonowym więzieniem. W środku Galeria Narodowa robi wrażenie przygotowywanej do akademii, szkolnej sali gimnastycznej. Obrazy przyczepione są na prowizorycznych jakby ściankach, odstępy między nimi ogromne, ogólny widok zieje pustką, choć w szczególnym więcej chyba arcydzieł niż we wszystkich polskich muzeach.
Szybko dochodzę do Corregiowskiego Opłakiwania Chrystusa. Patrzę.
Patrzę, ale po chwili zdaję sobie sprawę, że nie na obraz patrzę, tylko w płótno. A może w ogóle nie patrzę, czekam tylko aż stanie obok mnie Françoise, czekam na jej parsknięcie śmiechem, zanim kilkoma słowami ustawi mi dzieło, zbliży i otworzy.
Na przekątnej pokaże kobiece głowy w tym samym co Jezusowy ukosie. Każe dostrzec różnicę cierpienia Marii, o ileż boleściwszej od syna, z którego wraz z życiem uchodzi człowieczeństwo, a wraz z nim cierpienie i pozostaje już tylko boskość. Zwróci uwagę na to, jak dłonie splata Maria Magdalena, a grymas jej skurczonych szlochem warg, krzyczy o niepocieszeniu. Wskaże jeszcze na rozfalowane światłem fałdy szat, które bardziej są płaczem niż płacz sam.
Nie ma jej za mną, wyraźnie nie czuje już powołania pedagogicznego wobec mnie ani nawet potrzeby dzielenia się wrażeniem, wspomnieniem, skojarzeniem.
Sam więc muszę sięgać po skojarzenia z innymi muzeami, po wspomnienia o innych malarzach i skojarzenia z innymi postaciami. Choć wszystko mi się z Françoise kojarzy.
Nie tylko. Skupiam się na człowieku z drugiego planu. To schodzący po drabinie Nikodem, w ręku trzyma cęgi, którymi przed chwilą odgwoździł Ukrzyżowanego.
Zgięty, przysadzisty i jeszcze zdeformowany w perspektywicznym skrócie, przywodzi na myśl karła Sebastiána de Morra, błazna Filipa IV Hiszpańskiego.
Tu już naprawdę brak mi Françoise, a dokładniej jej wiedzy. Pamiętam dobrze, że malował go Velázquez, ale nie mam pojęcia, czy bufon madrycki wywodzi się od parmeńskiego świętego i zupełnie się gubię szukając innych mistrzów, którzy za Correggiem czy też Velázquezem powtarzali, pastiszowali, modyfikowali tę postać.
Pojawia się Francoise, proszę by podeszła, a ona od razu wie o co mi chodzi – choć bardzo się staram, ja o niej nie wiem nic, a ona o mnie wszystko – śmieje się tak jak to wymyśliłem i mówi, że karła kopiował Goya, a potem, trzysta lat potem, jajami sadzonymi obrzucił go Salvador Dali.
Jeszcze tylko ulotne zerknięcie na świętą Katarzynę, tę z Aleksandrii, której zazdroszczę świętości. Nawet jeśli w ogóle jej nie było.
Kolacja w knajpce z innej strony tego samego przewodnika Françoise. Na pewno lepsza niż hotel. Makaron, risotto z prawdziwkami z Borgotaro, barwena ze szpinakiem i polentą no i saltimbocca, czyli sznycel cielęcy z szynką parmeńską. Zapijamy milczeniem i miejscowym białym winem. Chyba sauvignon.
Za bufetem widzę butelkę amarone. Nie z tego regionu, ale osłodzi mi wieczór – myślę.
– Mam ochotę na kieliszek. Spytam się ile kosztuje – mówię Françoise.
– No nie, to jakieś bez klasy. Masz ochotę to zamów i wypij – odpowiada.
Pierwsze podejrzenie, kiedy kelner zostawia butelkę i zabiera korek. Słuszne, bo trzeba zapłacić za flaszkę.
I to wznosi między nami mur, którego cementem nie są wydane pieniądze. Jeszcze niedawno byśmy się śmiali – pan hrabia zażyczył sobie szlachetnego trunku! –
– A księżniczka oczywiście nie pyta o cenę! – I wyszlibyśmy z butelką, żeby odżałowując nadmierny wydatek, razem wykończyć ją w hotelu.
Dziś to zdarzenie jest sublimatem wszystkich złości, niechęci, niecierpliwości…
Na Parmę opadła mgła. Widoczność zmalała do kilku metrów. Byliśmy dziećmi pijanymi we mgle. Coś do siebie mówimy, ale nasze mgliste tłumaczenia nie starczą by usprawiedliwić krótkowzroczność, z jaką wybraliśmy się w tę podróż.