Miesiąc lipiec jest dla mnie miesiącem sportu. To znaczy siadam przed telewizorem i oglądam Tour de France. Podgryzam przy okazji orzeszki, fistaszki i inne pestki, co powoduje, że po dwudziestu dniach takich wysiłków przybywa mi kilo albo i dwa. Jem za dużo, ale to naprawdę pestka, w porównaniu do tego co wtryniają zawodnicy. Oni jednak nie tyją.
Konkurentów Tour de France zwie się katorżnikami szosy. Niesłusznie. Żaden katorżnik nie wytrzymałby takiego zużycia energii – przeciętny etap wyścigu kolarskiego pochłania od pięciu do siedmiu tysięcy kalorii. Codzienne odrabianie tej straty wymaga bardzo starannie opracowanego jadłospisu. Potrawy muszą być pożywne, ale lekkostrawne, zdominowane przez węglowodany, niezbyt tłuste, bez nadmiaru protein. Nad układem śniadania i kolacji – z przyczyn obiektywnych obiadu kolarze są pozbawieni – głowią się dietetycy i kucharze, gdyż oprócz oficjalnej dietetyczki Tour de France, niektóre drużyny posiadają nadwornych kuchmistrzów. Choć bardzo się ci profesjonaliści starają, to posiłki są dosyć jednostajne – przede wszystkim kluski, kaszki, makarony i ryż. W różnych sosach i z jarzynami. A na deser owoce pieczone, gotowane lub w kompotach, wszystko według ściśle wyliczonej zawartości minerałów, witamin i innych nutrientów.
Zupełnie inaczej żywieni są na trasie wyścigu dziennikarze. Przyznaję, że dawno temu, kiedy zdawałem sprawozdania z Tour de France, też siedziałem przed telewizorem. Bo w telewizji najlepiej widać. Po to jednak, by poczuć atmosferę śledziłem jeden czy dwa etapy z trasy. By poczuć atmosferę i smak regionalnych specjalności. Organizatorzy, sponsorzy, samorządy lokalne, tak samo jak przedstawicielstwa władz centralnych, ściągają najlepszych kucharzy, by gości gościć gargantuelicznie. Najlepiej wspominam Gers w sercu Gaskonii i tam właśnie, już na własną rękę, wybrałem się kilka lat temu. 15’etap wyścigu zaczynał się wtedy w Samatan, wiosce słynnej z jarmarku foie gras – gęsich i kaczych wątrób przetłuszczonych forsownym karmieniem. W przeddzień zjadłem kolację w restauracji Au Canard Gourmand, czyli pod kaczką smakoszką, a smakowałem wątroby na dwa sposoby – pierwszą ostrą od pieprzu i chrupiącą pod zębem, drugą aksamitną, całą gamą smaków rozpływającą się na podniebieniu. Popijałem najpierw słodkim Pacherenc du Vic-Bilh, a potem, gdy przeszedłem do kaczych piersi, czerwonym Côtes de Gascogne. Oba wina z piwnic wspaniałej kooperatywy Plaimont Producteurs
Te wątróbki zjadałem z podwójną przyjemnością – smakoszowską i żydowską. Żydowską dlatego, że foie gras przywieźli na południowy zachód Francji wygnani z Hiszpanii i Portugalii Żydzi. Do dziś mieszkają tam ich potomkowie. Jednym z najbardziej znanych jest Pierre Mendès France, w II wojnie bojownik sił Wolnych Francuzów a w latach 1954-55 szef rządu francuskiego. Na drugim końcu Francji, w Alzacji producentami foie gras też najpierw byli Żydzi, ale aszkenazyjscy.
Rano szybko pożegnałem kolarzy i nie spiesząc się pojechałem tą samą trasą. W Auch, głównym mieście departamentu Gers, spojrzałem na późnogotycką katedrę, przywitałem się z proboszczem i już w pobliskiej knajpce patrzyłem, jak przy pomocy swej komórki uruchamia dzwony. Kieliszkiem „floc de Gascogne”, miodową mieszanką soku z winogron i armaniaku, wznieśliśmy toast za ciężki trud zawodników. Zagryzając ofiarowaną przez barmana kanapką z kaczym pasztetem.
Malowniczymi drogami, mijając zamki, baszty i pałace, dojechałem na obiad do Marciac. Tam w la Petite Auberge zjadłem dla odmiany confit de canard – nóżke kaczą, powoli duszoną, „skonfiturowaną” we własnym smalcu, pachnącą ziołami i po prostu przepyszną.
Wieczorem zatrzymałem się w przydrożnej gospodzie. Na kolację zadowoliłem się skromną sałatką gaskońską, w której oprócz sałaty jest kawałek opasłej wątroby, kacze serca i żołądki oraz cieniutkie plasterki suszonej kaczej piersi. Po posiłku, przy armaniaku komentowaliśmy z oberżystą zakończony właśnie etap Tour de France. On żałował, że znów w czołówce nie ma Francuzów, a ja ubolewałem nad jednostajnością kolarskich posiłków.